Krótka piłka Godlewskiego: Hit ze szklanką w tle

Tyle że zamiast hitu najczęściej dostawali kit i doznania zastępcze. Na dodatek w niepasującym, bo zbyt ładnym, telewizyjnym opakowaniu i przy stadionowych oprawach godnych znacznie wyższego poziomu. A przez to potem odczuwalny kac był jeszcze spotęgowany.

W niedzielę przy Łazienkowskiej zdarzył się jednak wyjątek. Dramaturgią klasyku, w którym Legia podejmowała Wisłę, tę z Krakowa, można by obdzielić kilka spotkań. Zwroty akcji naprawdę trudno było przegapić, wygrać mogli – a nawet powinni – zarówno… gospodarze, jak i goście.

Powyższe zdanie tylko pozornie zawiera logiczną sprzeczność. Po świetnym początku Legia miała bowiem Białą Gwiazdę na deskach. Po dwóch szybkich nokdaunach w niezrozumiały sposób okazała jednak przed przerwą litość, i pozwoliła rywalowi złapać oddech. A może po prostu zabrakło skuteczności, aby dobić napoczętego przeciwnika? Natomiast w drugiej części piłkarzom z Łazienkowskiej ewidentnie zabrakło już sił, aby pilnować wysokiego pressingu.

Zdaje się, że dochodzeniowy obóz przeprowadzony przez trenera Ricardo Sa Pinto zaprocentował – dotąd – przygotowaniem motorycznym wystarczającym na jedną połowę na ekstra poziomie. Później – identycznie było przed reprezentacyjną przerwą we Wrocławiu – ambicje i założenia zostają, brakuje jednak pary, aby nadal prezentować jakość nieosiągalną dla krajowych konkurentów. Podczas gdy grający w osłabieniu Śląsk nie był w stanie wykorzystać fizycznego zjazdu legionistów po przerwie, Wisła zrobiła to w sposób koncertowy. I to jej zawodnicy – od 62 minuty właściwie do przedostatniej w podstawowym czasie – powinni pytać gospodarzy, jaki powinny być najniższy wymiar kary.

Postanowili jednak zrewanżować się za łagodne potraktowanie przed zmianą stron, i także okazali się litościwi. Wiślacy nie wykorzystali zamroczenia Legii po trzech gongach w pięć minut, więc na koniec – padli ofiarą słodkiej zemsty Carlitosa. Tyle że Hiszpan nie miałby okazji do posadzenia na… zadzie Macieja Sadloka, gdyby składnej akcji nie wykreowali Artur Jędrzejczyk z Mateuszem Wieteską. A zatem stoperzy, którymi niemiłosiernie zakręcili około czwartego kwadransa Jesus Imaz z Martinem Kostalem.

Duet polskich defensorów zdołał się jednak otrząsnąć, zaczął jeździć po murawie na czterech literach, i nie tylko dał sygnał do odrobienia strat, ale wypuścił też hiszpańską strzałę w decydującym – o remisie – momencie.

Pewnie, można mieć obiekcje, czy szklanka jest do połowy pusta, czy też pełna. To znaczy, czy świetne emocje były pochodną przede wszystkim przestojów, które przytrafiły się obu zespołom, i wewnętrznej emigracji bloków obronnych – do przerwy Wisły, a po zmianie stron Legii?

Czy może jednak w pierwszej kolejności na komplementy zasłużyli Imaz z Kostalem i Dominik Nagy z Carlitosem, którzy potrafili zaczarować – rywali i piłkę – na przedpolu bramki przeciwnika? Otóż upieram się, że lepiej nie wybrzydzać. Bo już od dawna tak fajnego meczyku nie było nam dane oglądać na krajowych boiskach. A na kolejny równie dobry, być może przyjdzie długo poczekać…