Krótka piłka. W bajce pisanej przez Wisłe jest coś niepokojącego

W każdym razie tej najnowszej. Klub, który jeszcze kilka tygodni temu był bliski upadku, przedwczoraj rzucił na łopatki mistrza Polski. I uczynił to w takim stylu, że nawet specjalizujący się w wymyślaniu bajek po niepowodzeniach trener Ricardo Sa Pinto – który dzień później wyleciał z Legii z hukiem – musiał przyznać, że tym razem stołeczny zespół został wprost rozniesiony.

Białej Gwieździe, trenerowi Maciejowi Stolarczykowi, Kubie Błaszczykowskiemu i wszystkim ratownikom klubu należą wielkie brawa. Już dokonali czegoś nieprawdopodobnego, a przecież nie powiedzieli ostatniego słowa. Zwłaszcza że z każdym kolejnym meczem wiślacy nabierają jakości, zaś upływający czas działa wyłącznie na ich korzyść. I po efektownym 4:0 z Legią powinni jeszcze dodatkowo się napędzić. Być może nawet do tego stopnia, że będą w stanie zaatakować podium, do którego brakuje już tylko pięć punktów.

W całej tej przepięknej bajce pisanej przez krakusów jest jednak także coś niepokojącego. Skoro trener Stolarczyk budował zespół naprędce, z kadrowych pozostałości i zawodników, z których już zrezygnowano w silniejszych klubach, a na zgrupowanie zabrał zespół niejako przypadkiem – a mimo wszystko ma tak świetne wyniki – to jak to świadczy o ogólnym poziomie naszych rozgrywek? Cóż, prawda jest taka, że Wisła – udowadniając, że za główne atuty mając serducho i charakter można w Lotto Ekstraklasie myśleć o sukcesach – po prostu zawstydza tak zwane stabilne kluby. Szczególnie te najbogatsze.

Legia i Lech tak bardzo wyprzedzają resztę ligowej stawki pod względem finansowym, że co roku powinny ścigać się o tytuł wyłącznie między sobą. Mają rozbudowane działy skautingu, prężnie działające akademie, i możliwość zakontraktowania zawodników pozostających poza zasięgiem konkurentów. Tyle że zupełnie nic z tego nie wynika. Nie mają bowiem klarownych wizji budowy zespołów, właściwie przy każdym nowym rozdaniu improwizują zatrudniając trenerów oraz piłkarzy. Obowiązuje strategia na dwa uda, to znaczy – uda się, albo nie. Pech chciał, że Kolejorzowi już dwukrotnie nie udało się na dystansie obecnego – wciąż trwającego – sezonu. Zaś Legii – zarówno z opcją bałkańską, jak i portugalską.

Sa Pinto długo i chętnie podpierał się porównaniami statystycznymi do analogicznego okresu poprzednich rozgrywek. Musiał jednak zaniechać tej praktyki, bowiem w przeciwieństwie do Romeo Jozaka – w powszechnej ocenie najbardziej nieudanego trenera przy Łazienkowskiej w ostatniej dekadzie (co najmniej!) – zdążył odpaść z Pucharu Polski. Punktów po 27 ligowych kolejach Legia ma zresztą dokładnie tyle, ile przed rokiem, tylko stratę do lidera aż o pięć punktów większą. Nie było więc dalszego sensu zaklinania rzeczywistości przez właściciela stołecznego klubu Dariusza Mioduskiego. Tylko należało krytycznie spojrzeć prawdzie w oczy, że pod kierunkiem Portugalczyka obrońca tytułu wcale nie zrobił postępów.

To niewątpliwie dość kuriozalna teza, ale wygląda na to, że dobrobyt wcale nie służy ligowym piłkarzom. Przeciwnie, dopiero kiedy na horyzoncie pojawia się widmo kogoś takiego jak Vanna Ly, zaczynają grać niczym o życie. Tyle że nawet nie wypada komukolwiek życzyć takiej motywacji…