Krótki żywot pięknej idei

 

– Jesteśmy w innej sytuacji od naszego rywala. Piłkarze Flamengo przyjechali tutaj wygrać i chcą wrócić do domu jako bohaterowie. Nam kazano zostać w domu i wygrać… Puchar Ligi Angielskiej. Ale postanowiliśmy, że przyjedziemy do Kataru i powalczymy o Klubowe Mistrzostwo Świata – powiedział tuż przed finałem ostatniej edycji Klubowych Mistrzostw Świata, Juergen Klopp, szkoleniowiec Liverpoolu.

Co bardziej wyrywni potrafią w tych słowach niemieckiego trenera doszukać się nawet lekceważącego tonu. Na pewno w gronie tym znajdą się kibice południowoamerykańscy, którzy z krewkiego charakteru słyną. A na punkcie własnego ego są wyjątkowo wyczuleni. Klopp jednak – a całą pewnością – nikogo obrazić nie chciał. O czym świadczą kolejne jego słowa.

– Klubowe Mistrzostwa Świata są w Europie traktowane inaczej niż w innych częściach świata. Chcemy to zmienić. Kibice Liverpoolu chcą, abyśmy wygrali finał. Wszystkich innych fanów te rozgrywki zupełnie jednak nie obchodzą – to raz jeszcze opiekun „The Reds”, który kilkanaście godzin później, wraz ze swoimi piłkarzami, świętował zdobycie pierwszego w historii Liverpoolu Klubowego Mistrzostwa Świata.

Zaczęło się obiecująco

Spróbujmy zatem odpowiedzieć sobie na pytanie jak to się stało, że idea wyłonienia najlepszej klubowej drużyny na świecie znaczy – u nas, czyli w Europie – tak niewiele, bo z ostatnim zdaniem zgodzić się zarówno sympatyk od Aston Villi po Steauę Bukareszt? Zaczęło się przecież bardzo obiecująco i emocjonująco pod względem sportowym. A na dodatek szybko okazało się, że Europie, mającej przekonanie o swej wyższości, łatwo nie będzie.

W1966 roku, w siódmej rywalizacji o Puchar Interkontynentalny, szok przeżyli kibice Realu Madryt, bo urugwajski Penarol wziął rewanż na „Królewskich” za rok 1960 i oba mecze wygrał po 2:0. Było, w tym momencie, 4:3 i wydawało się wówczas, że rozgrywki, które miały za sobą krótka, ale ciekawą historię, będą ważnym elementem międzynarodowej rywalizacji. Wszystko jednak posypało się jednak w kilka dni, a geneza zdarzenia sięga… mistrzostw świata w Anglii, w 1966 roku.

Przypomnijmy, że pragnąca trzeciego Pucharu Rimeta z rzędu Brazylia była w fazie grupowej okrutnie maltretowana faulami przez rywali z Europy, pod… „czujnym okiem” europejskich sędziów, i nie wyszła z grupy. A już dantejskie sceny działy się podczas ćwierćfinału Anglia – Argentyna. Faktem jest, że „Albicelestes” grali paskudnie, chamsko i nie przebierali w środkach. Anglicy jednak nie pozostawali dłużni, ale represje ze strony zachodnioniemieckiego sędziego Kreitleina spotykały tylko drużynę z Ameryki Południowej

Czerwono w Montevideo

Argentyńczycy znienawidzili wówczas Anglików i w ogóle Brytyjczyków. A Ameryka Południowa miała poczucie gigantycznej krzywdy, wyrządzonej jej przez Europę. Do tego stopnia, że kiedy okazało się, że w 1967 rywalizację o Puchar Interkontynentalny rozstrzygną między sobą argentyński Racing i… Celtic Glasgow, niektórzy wstrzymali oddech.

Na Hampden Park było w miarę spokojnie, Celtic wygrał 1:0, ale to, co wydarzyło się na El Cilindro w Avellanedzie, było, w sensie stricte, początkiem końca żywota pięknej, międzykontynentalnej idei. 120 tysięcy ludzi zgotowało Celtikowi piekło. Przed meczem trafiony czymś z trybun został Ronnie Simpson, golkiper „The Bhoys”, choć zdaniem gospodarzy obóz rywala wyolbrzymił całą sytuację. Gospodarze wygrali 2:1, a po meczu tłum otoczył ich autokar i go rozkołysał. Ponadto na boisku rywal grał tak ostro, że zrobiło to wrażenie nawet na twardych, jak skała przecież Szkotach.

– Na Boga, oddajmy im ten puchar! – krzyknął podobno Jim Craig, skrzydłowy Celtiku, do legendarnego trenera Jocka Steina, który jednak kategorycznie odmówił.

Trzeba było rozegrać trzeci mecz, na neutralnym terenie w Montevideo. Gdzie pojechało 15 tysięcy kibiców Racingu. Sęk jednak w tym, że reszta, a Estadio Centenario wypełniło się 80 tysiącami fanów, trzymała stronę… Celtiku. Wszystko ze względu wieloletnie urugwajsko-argentyńskie animozje. Oliwy do ognia dolał fakt, że zespół ze Szkocji wyszedł na murawę z urugwajską flagą! Nie mogło być inaczej. Na boisku trwała jatka i nie obyło się bez interwencji policji. Sędzia z Paragwaju, Osorio, nad niczym nie panował i w końcu zaczął wyrzucać zawodników z boiska. W sumie usunął ich aż… sześciu! Dwóch Argentyńczyków i czterech Szkotów. Po wspaniałym golu Juana Carlosa Cardenasa Racing wygrał 1:0 i wrócił do Argentyny w roli bohaterów.

Sędzia zgubił… soczewkę

To, co wydarzyło się w Montevideo było jednak… igraszką w stosunku do zajść, jakie miały miejsce rok później. Do Buenos Aires, na mecz o Puchar Interkontynentalny pojechał – o zgrozo – Manchester United. Angielski klub, czyli nie mogło być gorzej. Tym bardziej, że „Czerwone diabły” miały zmierzyć się z jedną z najbardziej brudnych drużyn w historii futbolu, czyli Estudiantes La Plata.

Prowadzony przez urodzonego cynika, Osvaldo Zubeldię, zwolennika makiawelizmu. W meczu popełniono… 53 faule. Z czego 36 było dziełem gospodarzy. Specjalizował się w nich niejaki Carlos Bilardo, który 18 lat później – jako trener – zdobędzie z reprezentacją Argentyny mistrzostwo świata. „El Narigon” poharatał m.in. Bobby’ego Charltona, który był szyty, a George Best, od kogoś innego, dostał z łokcia w brzuch. Denisowi Lawowi wyrwano… pukiel włosów. Co na to sędzia Miranda z Paragwaju? Sam Bilardo usłyszał od niego, że wypadła mu soczewka i wielu rzeczy nie był w stanie dostrzec.

Estudiantes wygrało u siebie 1:0,a na wyjeździe był remis 1:1 i trofeum zdobył zespół z Argentyny. Który rok później chciał go obronić. Pierwszy mecz, na wyjeździe, „Pogromcy szczurów” przegrali 0:3, a to, co wydarzyło się w rewanżowym meczu przeciwko AC Milan, przelało czarę goryczy. W regularnej wymianie ciosów, nie tych piłkarskich, Ramon Suarez złamał kość policzkową Nestorowi Combinowi, który po zejściu z boiska został… aresztowany! Za uchylanie się od służby wojskowej, bo zawodnik włoskiego zespołu urodził się w Argentynie. Winowajca został skazany na 30 dni aresztu. Podobnie, jak jego dwaj koledzy – Poletti i Manera. Pierwszy z wymienionych został ponadto dożywotnio zdyskwalifikowany, chociaż karę szybko anulowano.

Europa straciła serce

Argentyna, cała Ameryka Południowa, musiała się wstydzić. A zespoły z Europy – zwyczajnie – zaczęły się bać jeździć za ocean. W 1970 roku odważył się Feyenoord Rotterdam, ale rok później Ajax Amsterdam już nie i wysłano finalistę PEMK, Panathinaikos Ateny. W 1972 zespół z Holandii zmienił zdanie, pojechał, zremisował 1:1 z Independiente, a następnie wygrał w rewanżu 3:0. W 1973 roku, znów Ajax, trzeci raz z rzędu wygrał Puchar Europy, ale tym razem odmówił gry z Independiente. Zdecydował się finalista, czyli Juventus, który przystąpił do meczu u siebie, ale… nie pokusił się o ekspedycję na rewanż. Rozgrywanie dwumeczów o Puchar Interkontynentalny powoli traciło sens. Tym bardziej, że w 1974 Bayern Monachium odmówił gry i znów posłużono się finalistą, czyli Atletico Madryt.

Podobnie było w 1977 i 1979 roku, a w 1975 i 1978 roku zespoły z obu kontynentów nie dogadały się w kwestii terminów i rywalizacja nie odbyła się w ogóle.

Stało się jasne, że Europa straciła serce do Pucharu Interkontynentalnego, mimo iż wydawało się, że w 1980 roku podjęto słuszną decyzją, która rywalizację może uratować. O tym, aby mecz o trofeum rozgrywać na neutralnym terenie, a konkretnie w Tokio. Aby nie narażać ekip ze „Starego kontynentu” na ryzyko takich przygód, które stały się udziałem Celtiku, Manchesteru United i Milanu. Pomogło, ale tylko nieznacznie. Bo pod względem sportowym zwycięzcy PEMK zaczęły traktować ten mecz, rozgrywany zawsze pod koniec roku, mało prestiżowo. Również dlatego, że w pierwszych latach po przenosinach do Tokio – po prostu – przegrywały.

W 1984 roku, po triumfie Independiente nad Liverpoolem, było już 15:7 dla Ameryki Południowej. Rok później Juventus Turyn, już bez Zbigniewa Bońka, który odszedł do AS Romy, pokonał Argentinos Juniors. A dwa lata później FC Porto – z Józefem Młynarczykiem – okazał się lepszy od Penarolu.

Marny prestiż

Europa zaczęła dominować nad Ameryką Południową dopiero w momencie, kiedy kluby ze „Starego kontynentu” zaczęły drenować ekipy zza oceanu z najlepszych piłkarzy. Od 1990 roku, czyli w ostatnich 15 edycjach zmagań, drużyny z Europy wygrywały 10 razy. Ostatecznie Puchar Interkontynentalny dopełnił żywota w 2004 roku z bilansem 22:21 na korzyść ekip z Ameryki Południowej. Zastąpiły go rozgrywki o Klubowe Mistrzostwa Świata, które przejęły marny prestiż poprzednika. A rynek za oceanem został jeszcze bardziej przetrzebiony, co powoduje, że zwycięzcy Ligi Mistrzów dominują w tej rywalizacji. Na 15 edycji KMŚ – nie licząc tej rozegranej w dziwnym formacie z 2000 roku – Europa wygrała 12 razy. A czterokrotnie zdarzyło się tak, że drużyna z Ameryki Południowej nie dotarła nawet do finału.

Jak zatem widać piękna, skądinąd, idea międzykontynentalnej klubowej rywalizacji, na porządnym sportowym poziomie, trwała niezwykle krótko, bo raptem kilka lat. Jej agonia rozpoczęła się od wydarzeń nie mających nic wspólnego z futbolem. Lata 70. i 80., jeżeli chodzi o tę inicjatywę, to sztuczne utrzymywanie jej przy życiu. Później inne czynniki, a przede wszystkim pieniądze, sprawiły, że nie możemy dziś mówić o porządnej interkontynentalnej konfrontacji.

Nikt zatem nie może ani dziwić się cytowanym na początku słowom Juergena Kloppa, ani mieć o nie pretensji. Swoją drogą ciekawe, jak dziś skończyłby się mecz najmocniejszej południowoamerykańskiej drużyny klubowej – w składzie np. z Alissonem, Messim, Vidalem i Suarezem – ze zdobywcą Ligi Mistrzów. Nikt nie ma wątpliwości, że byłoby szalenie ciekawie.