Krytyków zapraszam na piwo

Miniona runda była bez wątpienia najtrudniejsza dla Szymona Marciniaka, odkąd w 2015 roku awansował do Elite Group UEFA. Nasz eksportowy arbiter złamał palec u stopy i przez pięć i pół tygodnia nie sędziował. Sezon zakończył jednak z podniesionym czołem, jako sędzia techniczny w finale Ligi Europy i zwycięstwem w klasyfikacji Kryształowego Gwizdka „Sportu”. A za kilkanaście dni zadebiutuje w mundialu.

 

Adam GODLEWSKI: Jak z pańskim zdrowiem i przygotowaniem motorycznym do mistrzostw świata?

Szymon MARCINIAK: – Dziękuję, nogi nie oszczędzam już od kilku tygodni, a to kluczowa informacja. Bo jeśli czegoś nie robisz na 100 procent na treningach, nie zrobisz też podczas meczu. Inni czołowi sędziowie w Europie łapią teraz oddech po ciężkim sezonie, a ja nie ukrywam, że fajnie jest… odliczać dni pozostające do wyjazdu do Rosji, dokąd wybieram się już 3 czerwca, prosto ze zgrupowania reprezentacji Polski w Arłamowie.

Przymusowa przerwa była przydatna?

Szymon MARCINIAK: – Minione lata były bardzo intensywne, w poprzednich sezonach nieustannie wyrabiałem normę przekraczającą 60 meczów w sezonie. Odkąd awansowałem do grupy Elite, nie było czasu na oszczędzanie się. Trudno było znaleźć nawet chwilę na odpoczynek, a teraz przez zdarzenie losowe uzbierało się wolnego aż za dużo. Nie rozśmieszajmy jednak czytelników – to jest moja praca, a liczba meczów w roli głównego i sędziego VAR nie wpływała na to, że pojawił się jeden czy drugi błąd. Oczywiście, oddech mi się przydał, ale po drodze przepadło też coś, czego szkoda.

 

Fot. PressFocus

Mówimy o półfinale Ligi Europa, czy o finale tych rozgrywek?

Szymon MARCINIAK: – Byłem już wyznaczony na jeden z meczów rewanżowych w półfinale, jednak na krótko przed wylotem, po rozmowach z życzliwymi mi ludźmi, musiałem uczciwie sam przed sobą przyznać, że nie jestem do końca gotowy na to spotkanie. Serce rwało się do sędziowania, ale głowa podpowiedziała, że nie ma sensu ryzykować reputacji i – mimo tego, że byłem już oficjalnie obsadzony do sędziowania – sam, suwerennie zrezygnowałem.

Wcześniej, to znaczy przed meczem Tottenhamu z Juventusem w Lidze Mistrzów i przed pańską kontuzją, mówiło się jednak głośno, że jest pan pewniakiem do finału Ligi Europy. Tak to rzeczywiście wyglądało?

Szymon MARCINIAK: – Nie ma w sędziowaniu czegoś takiego jak pewniak, w naszym fachu powiedzenie „jesteś tak dobry jak twój ostatni mecz” jest wyjątkowo celne. Owszem, wróbelki ćwierkały na ten temat, ale ja po nie do końca udanym wspomnianym spotkaniu w Champions League, gdy nie podyktowałem ewidentnego rzutu karnego, nie chciałbym wracać od razu na finał Ligi Europa. To byłoby nie fair. Miałem rytm meczowy na VAR, nie miałem natomiast na boisku, więc po namyśle zrozumiałem, że obawy o moją dyspozycję były uzasadnione. Tyle że wbrew dyżurnym płaczkom w Polsce, które nadawały, że zepsuliśmy mecz Tottenhamu z Juventusem podejmując aż pięć nieprawidłowych decyzji, zła była tylko jedna, ta dotycząca jedenastki dla Juventusu. Kiedyś taka wpadka musiała się zdarzyć, starsi koledzy z Holendrem Bjoernem Kuipersem, który poprowadził ostatecznie finał Ligi Europy na czele, mówili mi, że w nieskończoność nie może mi się wszystko udawać idealnie, jak przez ostatnich kilka lat. Na szczęście mam ten trudny moment już za sobą.

Ostatecznie był pan na finale LE technicznym. Na otarcie łez, czy to kolejne cenne doświadczenie, i krok do przodu w sędziowskim rozwoju?

Szymon MARCINIAK: – Niepisanym prawem było dotąd, że finał europejskiego pucharu można poprowadzić tylko raz w karierze. Tymczasem Bjoern skorzystał na tym, że forma wszystkich czołowych arbitrów UEFA była wiosną niestabilna, większości nie szło tak, jak życzyłaby sobie Komisja Sędziowska, i poprowadził po raz drugi w karierze finał LE. Kuipers zaśmiał się, że powinienem szykować się na ten finał, który mi przeszedł koło nosa za rok. Bo on – zanim w 2013 roku pogwizdał w decydującym o trofeum meczu w LE – w 2012 był technicznym. Podobnie było z Cuneytem Cakirem z Turcji w Lidze Mistrzów. A także innymi czołowymi arbitrami na naszym kontynencie. Dlatego pozostaję dobrej myśli, że jeśli uniknę podobnych błędów jak w Londynie, to upragniony finał w roli głównego dostanę. I to – oby – niedługo.

Opieprzył pan zdrowo Pawła Raczkowskiego, który odpowiada za tę niepodyktowaną jedenastkę jako sędzia zabramkowy?

Szymon MARCINIAK: – Nie ma sensu zrzucać odpowiedzialności na współpracowników, błąd wziąłem na własną klatę. Mam taki styl sędziowania, że w większości przypadków decyzje podejmuję samodzielnie, nie jestem uzależniony od pomocy zespołu. Dlatego to do siebie mam pretensje, zwłaszcza, że to była prosta decyzja, błąd oceniam więc w kategorii głupich. Drogo mnie kosztował, więc wnioski już wyciągnąłem i będę konsekwentny w ich wdrażaniu. Może zresztą poczuliśmy się już za pewni, bo za szybko szliśmy do góry? Nie zapominajmy jednak, że nie wypaczyliśmy wyniku meczu, a nawet nie utraciliśmy nad nim kontroli. Błąd pozostał zatem bez konsekwencji, a piłkarze Juve zachowali się super. W przerwie czekali na mnie, więc podszedłem i powiedziałem: – Panowie, sorry, karny był ewidentny. Gonzalo Iguain stwierdził, że od razu widział moje zawahanie, a potem poklepał mnie i powiedział – Nie martw się, my wygramy ten mecz. Po ostatnim gwizdku podszedł do mnie Giorgio Chiellini, wziął moją twarz w dłonie i powiedział, że uważa mnie za najlepszego arbitra i najbardziej szczęśliwego dla Starej Damy. Nie straciłem więc szacunku u piłkarzy z Turynu, a to było dla mnie najważniejsze. Bo błędy zdarzają się wszystkim, co zresztą usłyszałem w tamtym momencie od Chielliniego. Pewnie, wszystkim z mojego zespołu, ostro dostało się po tym spotkaniu, a nawet już w przerwie, ale nie ma sensu akurat do tego wracać.

Fot. Adam Starszyński/PressFocus

Późniejsza kontuzja mogła być efektem przemęczenia organizmu, czy rację ma Michał Liskiewicz, że po prostu nieszczęśliwie kopnął pan w kanapę podczas remontu domu?

Szymon MARCINIAK: – Przestańmy mówić o przemęczeniu, nawet jak jadę na wakacje i dostaję przykaz, żeby leżeć, to i tak jestem aktywny – biegam, boksuję, robię tysiąc innych rzeczy. Mam ADHD, nawet jak podróżujemy samochodami po kraju, to ja nigdy nie prowadzę, tylko siedzę z tyłu i analizuję trudne boiskowe sytuacje. A wtedy, kiedy nabawiłem się urazu, byłem raptem kilka tygodni po wznowieniu sezonu. Nie mogę sobie wybaczyć tej kontuzji. Bez wchodzenia w szczegóły – nie powinna się była zdarzyć.

W trakcie finałów Euro 2016 miał pan tkankę tłuszczową na poziomie 7,3 procenta. Teraz jej poziom wzrósł?

Szymon MARCINIAK: – Owszem, ale nie dlatego, że się zaniedbałem, tylko dostałem taką dyspozycję z UEFA – aby dojść do minimum 10 procent. Zasadną, gdyż przy ówczesnym wychudzeniu po raz pierwszy od naprawdę wielu lat złapałem infekcję. Mam zahartowany organizm, ale nadmierne wyrzeźbienie okazało się szkodliwe.

Przygotowując się do meczów, wykonuje pan podobną pracę jak piłkarze, którym sędziuje?

Szymon MARCINIAK: – Objętościowo ćwiczę pewnie nieco więcej od profesjonalnych zawodników. Dlatego że dodatkowo trenuję muay thai, urozmaicam także zajęcia treningami crossfit. Piłkarze mają wesoło, trenują w grupie, mogą się pośmiać, jest w tym dużo radości. A ja muszę zawsze sam, niezależnie czy na zewnątrz jest słońce, śnieg, czy słota. To jednak wpływa na fakt, że w moim odczuciu najlepsi sędziowie mają twardsze charaktery od wielu, czy nawet większości zawodników. Na przykład krytyki pod swoim adresem prawie w ogóle nie słyszę, zostawiam to za sobą. Inaczej być zresztą nie może. Przecież miałem i takie sytuacje w życiu, że jak stanąłem na środku boiska i spojrzałem w prawo to stał Gianluigi Buffon, a jeszcze bliżej z lewej strony był Leo Messi. I co – miałem przepraszać, że żyję? Nie, musiałem być zarówno policjantem jak i kolegą tych wielkich gwiazd. Jeśli zresztą ktoś w Polsce krzyczy pod moim adresem: ty chu…, to zawsze serdecznie pozdrawiam. A nawet gotów jestem zaprosić na piwo. Nie przejmuję się także z tego względu, że w Polsce nie szanujemy nawet kogoś takiego jak Robert Lewandowski, którego profesjonalizm jest dla mnie wzorem do naśladowania, czego nie zamierzam ukrywać.

Wpływa to na pańskie decyzje, kiedy sędziuje pan Bayernowi?

Szymon MARCINIAK: – Nie ma prawa! Sędziowałem Robertowi, Grześkowi Krychowiakowi, czy Wojtkowi Szczęsnemu, i nigdy przed meczem nie ukrywałem, że darzę ich sympatią. Natomiast w trakcie meczu Roma – Porto z naszym bramkarzem w składzie, potrafiłem dać dwie czerwone kartki jego drużynie. Robert na pewno dobrze czuł się przy mnie na boisku, kiedy grał w Madrycie z Atletico. Zagajał do mnie, podpytywał o kontrowersyjne sytuacje, nie płakał natomiast i nie rzucał się po niekorzystnych dla siebie decyzjach. Zresztą ile on wytrzymuje w czasie każdego meczu kopniaków i kuksańców, to głowa mała. Dlatego należy mu się szacunek, którego nie doczekał się w społeczeństwie, zresztą ten tak zwany hejt w mediach społecznościowych to bardzo negatywne zjawisko na całym świecie. A przecież mamy w kraju już tyle Orlików, że naprawdę każdy może postarać się zostać drugim Lewandowskim, lub choćby… Marciniakiem. Dam jedną radę: kupować buty, ruszać cztery litery – i do przodu! Do odważnych świat należy, o ile ktoś nie boi się ciężkiej pracy, a nie jest mocny tylko wówczas, kiedy ukryje się za nickiem w komputerze.

A nie jest czasami tak, że z polskimi sędziami jest podobnie jak z całym futbolem? To znaczy z jednej strony jest Lewandowski a potem głęboka dziura, zaś drugiej strony – jest Marciniak a potem także przepaść?

Szymon MARCINIAK: – Nie zgadzam się z takim postawieniem sprawy. Faktycznie, być może to ja otworzyłem nasze hermetyczne środowisko na media, po namowie prezesa Zbigniewa Bońka wziąłem udział w Turbokozaku, pokazując że potrafię kopnąć piłkę i się odezwać. Mówiąc zawodnikom „przepraszam” po błędach, które są nieuniknione, dodatkowo przekonałem, że jestem normalny. Pewnie też dlatego spiłem śmietankę, ale dziś poziom sędziowania w Polsce na pewno nie jest zły.

Na początku sezonu 2017-18 ciągnął pan jednak środowisko w dużej mierze w pojedynkę, jako jedyny VAR-owiec w Polsce. Pewnie nie zabrakło tygodni, w których obyło się bez choćby jednego dnia wolnego?

Szymon MARCINIAK: – Dałem słowo prezesowi Bońkowi, że damy radę wprowadzić VAR w Polsce, a że jako jedyny miałem uprawnienia, to musiałem pracować najwięcej. Wiedziałem jednak na co się piszę, dlatego nie zamierzam narzekać, że obowiązków lub odpowiedzialności było za dużo.

Nikt nie zazdrościł panu zarobków? Ma pan najwyższy kontrakt, a wiadomo też, że za pracę na VAR PZPN dobrze płaci.

Szymon MARCINIAK: – Nie mam pojęcia, na jakie pieniądze z PZPN umówili się inni sędziowie, nawet moi asystenci, nigdy mnie to nie interesowało. A proszę sobie wyobrazić, że w Polsce – jako jedynym kraju na świecie – arbitrzy VAR i AVAR dostają takie same pieniądze. Czyli po 2 tysiące złotych, a nie jak nie tak dawno próbował przekonywać informator „Sportu” po trzy tysiące. Mimo że AVAR ma znacznie mniej obowiązków i znacznie mniejszą odpowiedzialność. Właśnie dlatego, żeby nikt nie narzekał, a także – żeby nie uciekał z wozu VAR, a widziałem, że kilku kandydatów miało nieodpartą ku temu ochotę. Bo nie każdy się do tej roboty nadaje. Zwłaszcza że odbiór pracy bywa różny, bo jeszcze nie wszyscy się nauczyli, że VAR może interweniować tylko w określonych sytuacjach zero-jedynkowych, a nie przy każdej boiskowej kontrowersji.

Fot. Łukasz Laskowski/PressFocus

Pański najgłośniejszy błąd w Lotto Ekstraklasie w całym sezonie – z meczu Śląsk – Cracovia z rundy jesiennej – to była kontrowersja czy z gatunku biało-czarnych.

Szymon MARCINIAK: – Ewidentna sytuacja, ale nie miałem wtedy najmniejszych pretensji do Daniela Stefańskiego. Opowieści o tym, że skoro dzień wcześniej sędziował w Stambule Ligę Europy, to nasza pomyłka wynikała z jego zajechania, trzeba włożyć między bajki. To zwykłe demonizowanie, przecież wracał z Turcji samolotem w klasie biznes, więc podróż odbywała się w bardziej komfortowych warunkach niż gdyby jechał samochodem z Bydgoszczy. Były to po prostu początki pracy z VAR, brakowało nam doświadczenia, właściwej komunikacji, a przede wszystkim obycia z kamerami, wiedzy, że potrafią one spłaszczyć obraz. Miesiąc później już do podobnie złej oceny zdarzenia na boisku nie mogłoby dojść. Pamiętam zresztą jak przedstawiciele IFAB prosili mnie, żeby przekonać prezesa Bońka, aby ubiegłoroczny Superpuchar był bez VAR, bali się bowiem, że nie jesteśmy jeszcze gotowi. Kiedy dowiedzieli się, że nie chodzi tylko o to jedno spotkanie, ale o cały sezon, łapali się za głowę, i mówili, iż jesteśmy szaleni. Tymczasem ostatnio na kongresie we Florencji oceniono, że najlepszym przykładem jak można szybko i bezproblemowo wprowadzić VAR jest Polska … Od razu urosłem i wypiąłem klatę do przodu. Warto było, po powrocie z MŚ U-20 w Korei, zrezygnować z zeszłorocznego urlopu i rzucić się w ten zwariowany projekt.

Dlaczego zatem, skoro jest tak fajnie, prezes PKS Zbigniew Przesmycki ma tak wielu oponentów?

Szymon MARCINIAK: – Nie czuję się powołany do publicznej oceny pracy przełożonych, ja mam swoje obowiązki i na nich się skupiam. Owszem, gdy jesteśmy w swoim gronie nie raz się spieramy, Zbigniew Przesmycki jest naszym szefem i lubi być dominować, ale nie mam oporów, żeby na zgrupowaniach w Spale powiedzieć mu na forum publicznym, że się z czymś nie zgadzam.

Warto też pamiętać, że część krytyki wynika z tego, że nie istniał nigdy – i nie pojawi się w przyszłości – nieomylny sędzia, a gdzie są błędy tam są pretensje – działaczy czy kibiców.

Zapytam zatem wprost – Przesmycki to jest odpowiedni człowiek na właściwym miejscu?

Szymon MARCINIAK: – Kolejne pytanie nie do mnie. Każdy człowiek ma swoje wady, rozstania z co najmniej kilkoma sędziami powinny wyglądać inaczej, osobiście uważam, że w tej kwestii nie zachował się najlepiej, ale nie jest łatwo zarządzać zespołem ludzkim. Zwłaszcza złożonym głównie z samców alfa. Przesmycki generalnie jednak murem staje za sędziami, czego zazdroszczą nam na przykład trenerzy. Maciek Bartoszek powiedział mi nawet, że marzy o przełożonym, który skakałby za nim w ogień, bo jeszcze nigdy takiego nie spotkał.

Wymiany Bartosza Frankowskiego na Piotra Lasyka w finale Pucharu Polski dokonał Boniek a nie Przesmycki. To nie podpiłowało autorytetu szefa PKS w waszych oczach?

Szymon MARCINIAK: – Naszym szefem – koniec końców – jest również Boniek, bo PKS w strukturze PZPN podlega bezpośrednio właśnie prezesowi związku.

Może przekaz był ciut niefortunny, bo według mojej wiedzy zmiana była konsultowana z przewodniczącym PKS, ale w komunikacie tego nie ujęto. A Bartek Frankowski jest nie dość, że bardzo odporny na stres, więc ta sytuacja tylko go wzmocni, ale też i najmłodszy oraz najbardziej perspektywiczny w krajowej czołówce. Zatem finał Pucharu Polski jeszcze posędziuje, i to szybciej niż się wielu wydaje.

Sędziowanie na pańskim poziomie to intratne zajęcie…

Szymon MARCINIAK: – …nie przeczę, ale zacznijmy od małego sprostowania. Sędziowie nigdy nie dostają wynagrodzenia za udział w zgrupowaniach sędziów UEFA, więc pański informator z niedawnego artykułu minął się w tej kwestii z prawdą. Mamy jedynie kieszonkowe, które na przykład podczas finałów w Rosji wyniesie 100 dolarów dziennie; aby nikogo nie prosić, jeśli zechcemy pójść – na przykład – na lody. Skoro jednak o pieniądzach mowa, to zatrudniam trzech trenerów, których muszę sam opłacić, dietetyka, inwestuję w odnowę, a także nowinki służące regeneracji. Specjalnie spodnie do odnowy biologicznej kosztowały mnie 20 tysięcy złotych, ale otoczenie przestało się pukać w głowy dopiero wtedy, kiedy identyczny sprzęt, tak zwane recovery pump kupiła Legia dla wszystkich swoich piłkarzy. Naprawdę dużo inwestuję w siebie, ale właśnie dzięki taki nakładom byłem w stanie wytrzymać 66 meczów w dobrej formie w rekordowym sezonie.