Krzysztof Król: Pół sekundy – milion uczuć

Rozmowa z Krzysztofem Królem, kibicem, który „Dudek Dance” oglądał na własne oczy.


W środę minęło dokładnie 17 lat od pamiętnego finał Ligi Mistrzów Milan – Liverpool, rozegranym 25 maja 2005 roku. Jak znalazł się pan w Stambule?

Krzysztof KRÓL: – Przypadek to może nie będzie najlepsze słowo, ale na pewno – gdy dzisiaj wspominam to co wydarzyło się 17 lat temu – dużo w tym wszystkim było zrządzenia losu. 20 lat temu, gdy GKS Tychy zaczął się odradzać i zaczynał od gry w „okręgówce”, zostałem na krótko jego prezesem. Byłem też właścicielem legendarnej już restauracji „Szatnia” na tyskim stadionie, ale przede wszystkim byłem kibicem. Kiedy więc inny fan sportu Łukasz Jachym, później prezes GKS-u Tychy, przyszedł do mnie ze słowami, że Jurek Dudek, grający wtedy w FC Liverpool, może nam dać bilety na finał Ligi Mistrzów „The Reds” z AC Milan, zaczęliśmy działać. Dzisiaj podróżowanie po świecie wydaje się bułką z masłem, ale w 2005 roku to była wielka przygoda pełna niepewności. Na „partyzanta” załatwialiśmy bilety lotnicze z Berlina do Stambułu i jadąc do stolicy Niemiec zastanawialiśmy się, czy tureckie biuro turystyczne… naprawdę istnieje, czy zostaliśmy oszukani. Okazało się jednak, że bilety na nas czekały i szczęśliwie dotarliśmy nad Bosfor, ale to był dopiero wstęp do przygody życia.

Co was czekało w Stambule?

Krzysztof KRÓL: – Wtedy pierwszy raz poznałem słowo „hostel”, a mówiąc dokładnie 12-osobowy pokój z piętrowymi łóżkami. Cieszyliśmy się jednak, że mamy dach nad głową, a po przespanej nocy wstaliśmy z dręczącym nas pytaniem, czy faktycznie Jurek Dudek ma dla nas bilety. Miał i osobiście je nam przekazał. Samo wejście do hotelu, w którym mieszkali piłkarze Liverpoolu, też jednak nie było łatwe. To był czas zaostrzonych działań antyterrorystycznych, ale nasz bramkarz czekał na nas i nie tylko dał nam obiecane bilety, za które Łukasz Jachym „zapłacił” kartonem Prince Polo – ulubionych wafli czekoladowych Jurka Dudka – ale jeszcze wprowadził nas do hotelu. Tam właśnie dostałem od niego koszulkę, na której autografy złożyli wszyscy zawodnicy Liverpoolu, bo przechodzili akurat przez foyer i to jest mój najcenniejszy skarb z tego wyjazdu. Mam go do dzisiaj, bo oprawiony w ramie, razem z biletem na ten mecz, wisi w mojej loży na Stadionie Miejskim w Tychach, gdzie Jurek Dudek także czasem zagląda.

Jaki szczegół z tego spotkania zapamiętał pan najbardziej?

Krzysztof KRÓL: – Żegnając się z nami Jurek Dudek wykonał taki symboliczny gest, uderzając się zaciśniętą pięścią w serce. Taki sam jak Andrzej Gołota 4 dni wcześniej, gdy zaczynał walkę o pas mistrza świata w Chicago z Lamonem Brewsterem i przegrał po 52 sekundach. Przypomnieliśmy sobie o tym, gdy w 1. minucie meczu Paolo Maldini strzelił pierwszego gola dla mediolańczyków, a gdy jeszcze w końcówce pierwszej połowy Herman Crespo dwukrotnie finalizując kontry ulokował piłkę w siatce, płakaliśmy zrozpaczeni. Włosi prowadzili 3:0. Ich kibice wyszli z zajmowanych przez siebie sektorów na przerwę, a Anglicy stali i przez 15 minut śpiewali hymn klubu „You’ll never walk alone”. Jurek Dudek mówił nam później, że będąc w szatni słyszeli ten śpiew, który mieszał się z radością Włochów śpiewających za ściną „We are the champions”. Ta mieszanka angielskiej waleczności z włoską zbytnią pewnością siebie po przerwie eksplodowała i na własne oczy widziałem coś niesamowitego. Liverpool ruszył do szturmu i w 6 minut odrobił straty, bo po: główce Stevena Gerarda, uderzeniu Vladimira Smicera i karnym, a raczej dobitce po karnym Xabiego Alonso. Po godzinie gry było 3:3.

Czy wtedy pomyślał pan, że bohaterem meczu zostanie Jerzy Dudek broniący karne?

Krzysztof KRÓL: – Dla mnie najważniejsza interwencja Jurka Dudka w tym meczu miała miejsce jeszcze przed karnymi, bo w końcówce drugiej połowy obronił strzał i dobitkę Andrija Szewczenki z 5. metrów. To był moim zdaniem interwencja życia. To była chwila, w której staliśmy jak wmurowani. Pół sekundy – milion uczuć. Coś niesamowitego. Gdyby nie te interwencje, mecz skończyłby się zwycięstwem Milanu, a tak – potrzebna była dogrywka, a po niej rzuty karne, które okazały się popisem naszego bramkarza. Najpierw ruchami nazwanymi później „Dudek Dance” sprawił, że Serginho przestrzelił, a w drugiej serii był tam, gdzie strzelał Andrea Pirlo i wreszcie w piątej kolejce obronił uderzenie Szewczenki. Zaczęło się radosne szaleństwo. Jurek Dudek ściskany przez kolegów wyrwał się z ich objęć i ruszył w naszym kierunku, bo my na ten mecz weszliśmy z biało-czerwoną flagą z napisem Tychy. Przedarł się na trybuny, a nam wojskowi, którzy zajmowali pierwsze rzędy, pozwolili zejść w jego kierunku, więc wyściskał nas i z flagą, którą mu daliśmy biegał po murawie. Nie dość, że biało-czerwona flaga z napisem Tychy przez cały mecz była pokazywana w telewizji, bo umieściliśmy ją między największymi reklamami, a wtedy jeszcze nie było takich restrykcji i nikt nam jej nie ściągnął, to w dodatku bohater meczu biegał z nią po murawie. Nic dziwnego, że gdy wróciliśmy do domu, wszyscy nam gratulowali i mówili, że przez te dwie godziny z hakiem zrobiliśmy Tychom za darmo największą reklamę w historii miasta.

Czy spotkaliście się z Jerzym Dudkiem po finale?

Krzysztof KRÓL: – Wtedy już nie. Dopiero później miałem okazję zapytać, skąd się wziął pomysł na „Dudek Dance”. Usłyszałem, że to było spontaniczne. Nigdy wcześniej Jurek Dudek tego nie robił, ale właśnie wtedy poczuł, że tak się powinien zachować. Dla mnie ten taniec na linii bramkowej – oprócz oczywiście zwycięstwa Liverpoolu – kojarzy się jeszcze z tym, że następnego dnia po finale, gdy ubrany w koszulkę z napisem Dudek na plecach chodziłem po Stambule, byłem traktowany jak zwycięzca. Na bazarze oprócz miłych słów i poklepywania po plecach mogłem też dzięki temu liczyć na rabaty, więc wracałem bardzo zadowolony i szczęśliwy, że mogłem poznać Jurka Dudka, który do dzisiaj jest moim bardzo dobrym znajomym. Tamten mecz za każdym razem, gdy zbliża się finał Ligi Mistrzów, staje mi znowu przed oczami. W tym roku tym bardziej, bo przecież o tytuł znowu zagra FC Liverpool, który w sobotę na Stade de France w Saint-Denis w Paryżu zmierzy się z Realem Madryt. A za rok znowu odżyją, bo finał ma się odbyć na Ataturk Olimpiyat w Stambule, więc tam gdzie przeżyłem swoje największe piłkarskie emocje. Pamiętam też, że ten nowy wtedy, bo oddany do użytku bodaj trzy lata wcześniej stadion, zrobił na mnie wielkie wrażenie. Oddalony od centru miasta. Położony na „bezludziu”, na które trzeba było jechać niemal godzinę taksówką, jeszcze chwilę przed pierwszym gwizdkiem wydawał się opustoszały, bo niemal wszyscy spędzali ten czas w strefach kibica i przy stoiskach z pamiątkami.

Ale w ciągu chwili, gdy przyszła godzina meczu, trybuny wypełniły się po same brzegi i ponad 70 tysięcy kibiców dopingowało swoje drużyny. Byłem jeszcze później na finałach: Bayern Monachium – Borussia Dortmund na Wembley 25 maja 2013 roku i FC Barcelona – Juventus 6 czerwca 2015 roku na Stadionie Olimpijskim w Berlinie, ale nawet występy trójki Polaków w barwach BVB, ani zwycięstwo mojej ulubionej „Dumy Katalonii” nie wzbudził już takich emocji. Wprawdzie niezapomnianych wspomnień z tych następnych finałów czy z półfinału Borussia Dortmund – Real Madryt, w którym Robert Lewandowski 24 kwietnia 2013 roku strzelił „Królewskim” 4 gole w meczu wygranym 4:1, też mi nie brakuje, ale tamten mecz w Stambule był jedyny, wyjątkowy i niepowtarzalny. Czekam jednak na kolejne wielkie widowisko i choć już tylko w roli telewidza. kibicował będę zespołowi Juergena Kloppa.


Na zdjęciu: Krzysztof Król dzięki Jerzemu Dudkowi przeżył największe piłkarskie emocje, a dziś jest jego znajomym.
Fot. Dorota Dusik