Krzysztof Piątek czyli… „Pistolero” z Gór Sowich

Użyj strzałek ← → do nawigacji

Pozytywny łobuz

Dzierżoniów leży kilkanaście kilometrów od Niemczy, samochodem tę odległość pokonuje się w niespełna pół godziny. – Krzyśka od czasu do czasu podwoził ojciec, ale zazwyczaj dojeżdżał do szkoły autobusem – snuje swoją opowieść o początkach przygody Piątka z futbolem Andrzej Bolisęga. – Podróż trwała z reguły 50 minut, więc żeby zdążyć na pierwszy trening, który rozpoczynał się o godzinie 7.00 rano, musiał wstawać o 5.00.  To była dla niego twarda szkoła życia, bo wracał do domu późnym wieczorem. I tak w kółko.

Nie pamiętam, jakie były powody, ale Krzysiek w pewnym momencie przestał przyjeżdżać na treningi. Wykonałem telefon do jego taty i następnego dnia Piątek-junior jak gdyby nigdy nic stawił się na zajęciach. Władysław Piątek miał twarde zasady, w dużej mierze dzięki ojcu „Bania” jest w obecnym miejscu. Nauczył go między innymi systematyczności i rzetelności w podchodzeniu do obowiązków.

Poza boiskiem też był jak żywe srebro, wszędzie było go pełno. Wiadomo, jak to młodzi chłopcy, muszą się wyszumieć. Jeżeli gdzieś było jakieś zamieszanie, to nie miałem żadnych wątpliwości, że „kierownikiem” tego bałaganu jest Krzysiek. Kiedy pojechaliśmy na turniej do Francji, miałem szalone kłopoty, by go kontrolować. W ciągu kilku dni dał mi tak w kość, że na samo wspomnienie mam dreszcze. Często uciekał, wszystko go interesowało, zawsze chciał być pierwszy.

To był łobuz, ale w pozytywnym znaczeniu tego słowa, trudno było go nie lubić. Pozytywnie zwariowany, ale do pewnych granic. Opanować taki wulkan, to była sztuka. Ale warto było, bo nikt z nas nie miał wątpliwości, że to ogromny talent. Od zawsze miał niesamowity instynkt strzelecki, piłka po prostu szukała go w polu karnym. Miał wyczucie miejsca i czasu, zawsze znajdował się w tym miejscu, gdzie akurat spadała piłka. Jakby ją „ściągał” do siebie. Największe zalety Krzyśka oprócz instynktu? Walka do upadłego i chęć wygrywania.

Użyj strzałek ← → do nawigacji