Krzysztof Wołkowicz: Czujemy moc i jesteśmy w gazie

Rozmowa z Krzysztofem Wołkowiczem – obrońcą GKS-u Tychy.


Czy zaaklimatyzował się pan już w drużynie GKS-u Tychy?
Krzysztof WOŁKOWICZ: – Myślę, że adaptacja ciągle trwa. Zaczęliśmy przygotowanie trzy tygodnie temu. Po pierwszym tygodniu mieliśmy pucharowy mecz z Wisłą Płock, a po nim pojechaliśmy na tygodniowe zgrupowanie do Grodziska Wielkopolskiego, żeby tydzień po powrocie z obozu, zagrać pierwszy mecz w lidze. Wszystko przebiega więc w przyspieszonym tempie, ale z dnia na dzień jest coraz lepiej.

Z kim najszybciej złapał pan wspólny język?
Krzysztof WOŁKOWICZ: – Miałem o tyle ułatwione zadanie, że do nowej drużyny wchodziłem razem z Bartkiem Bielem, z którym razem graliśmy przez poprzedni sezon w GKS-ie Bełchatów, a wiadomo, że w dwójkę raźniej. W jednym pokoju mieszkaliśmy też na zgrupowaniu, ale znałem również Maćka Mańkę, obok którego mam miejsce w szatni, Damiana Nowaka pamiętałem z czasów jego przymiarek do GKS-u Katowice, w którym grał też Kamil Szymura, gdy ja jako 17-latek wchodziłem do seniorskiego grania. Z pozostałymi kolegami też się dogadujemy i dogrywamy nie tylko na boisku, a z Jankiem Biegańskim, mieszkającym na Giszowcu, dojeżdżamy razem na treningi.

Z pana piłkarskiego profilu wynika, że może pan grać we wszystkich formacjach. Czy lewa obrona to jest pana docelowa pozycja?
Krzysztof WOŁKOWICZ:
– Faktycznie grałem w drugiej linii i nawet w ataku, ale do GKS-u Tychy przychodziłem jako kandydat na lewą obronę. O takiej pozycji rozmawialiśmy z prezesem i trenerem, gdy siadaliśmy do podpisywania kontraktu. Mogę więc powiedzieć, że klub ściągał mnie jako lewego obrońcę i w tej roli chcę się pokazać z jak najlepszej strony.

Czy po inauguracji sezonu był pan zadowolony ze swojego występu?
Krzysztof WOŁKOWICZ: – Na pewno nie z wyniku, bo chcieliśmy wygrać. Jesteśmy mocnym zespołem i mecze na swoim boisku powinniśmy wygrywać. Musimy się więc lepiej „dopasować” z kolegami, żeby wiedzieć kto, w jakim momencie woli piłkę do nogi, komu zagrać na dobieg, komu dośrodkować górą, a komu wrzucić płasko po ziemi. Zwykle takie szczegóły dopracowuje się w okresie przygotowawczym, ale w tym roku ten czas był bardzo krótki, więc musimy to robić już w trakcie sezonu. A wracając do meczu ze Stomilem, to na pewno z mojego punktu widzenia plusem jest to, że zagraliśmy na „zero z tyłu”. Jako linia obronna zaprezentowaliśmy się dobrze, ale też musimy się jeszcze dogrywać, żeby wszystko pracowało jak w zegarku. Jako zawodnik z ofensywnym usposobieniem chcę się też włączać do naszych ataków, szczególnie wtedy, kiedy czuję moc, a w meczu ze Stomilem sił do gry wystarczyło do ostatnich sekund. Zresztą wszyscy, jako drużyna, czuliśmy, że jesteśmy w gazie i do ostatniego gwizdka wierzyliśmy, że możemy ten mecz wygrać.


Przeczytaj jeszcze: Zasłużyli na… kredyt zaufania


Co pozostanie w pana pamięci po ligowym debiucie w GKS-ie Tychy?
Krzysztof WOŁKOWICZ:
– To, czego będąc na boisku… nie dostrzegłem, ale opowiadała mi o tym po meczu moja żona. Patrycja, z którą 2 dni przed początkiem przygotowań wzięliśmy ślub, chodzi na mecze od czasu, gdy się poznaliśmy, a więc już prawie 7 lat i sporo spotkań widziała. Jednak gdy mówiła mi o tym, jak w ostatnich sekundach meczu, gdy podchodziłem do piłki, żeby wykonać wrzutkę z rzutu wolnego, ludzie wstali z miejsc i na stojąco skandowali „GieKaS”, jeszcze czuła „ciary”. Powiedziała, że to było niesamowite, a ja mam nadzieję, że w następnych meczach emocje będą jeszcze większe i że doczekamy się happy endu. Ta atmosfera na trybunach jest bardzo ważna, a doping niesie zawodników do dobrej gry.

Czego do szczęśliwego zakończenia zabrakło w sobotę?
Krzysztof WOŁKOWICZ:
– Mnie najbardziej żal tej sytuacji, w której Kamil Szymura po rzucie rożnym ulokował piłkę w siatce gości, ale sędzia nie uznał gola, bo stwierdził, że wyblok Oskara Paprzyckiego był niezgodny z przepisami. Oskar jest jednak pewien, że nie popełnił faulu i od razu biegł do sędziego, protestując, ale nic to już nie dało. Szkoda mi też tej okazji Bartka Biela, który wbiegał w pole karne, goniąc piłkę, do której odważnie wybiegał też bramkarz i obronił strzał. Zresztą bramkarz Stomilu jeszcze kilka razy stanął nam na przeszkodzie, broniąc na przykład strzał głową Nemanji Nedicia i pomógł rywalom zdobyć punkt. Ja tym razem za dużo okazji nie miałem, chociaż po dośrodkowaniu Łukasza Grzeszczyka raz próbowałem zamknąć akcję na długim słupku. Brakowało więc niuansów albo centymetrów.

Jak na boisku porozumiewacie się z Nemanją Nediciem?
Krzysztof WOŁKOWICZ:
– Nie mamy z tym problemu, bo Nemanja szybko łapie polskie słowa, potrzebne do podpowiadania w trakcie gry. Na początku pytał, co znaczy „plecy” albo „czas”, a teraz już wie i reaguje na takie podpowiedzi, albo sam podpowiada.

Czy po pierwszej kolejce można już coś powiedzieć o podziale sił w I lidze w sezonie 2020/2021?
Krzysztof WOŁKOWICZ:
– I liga, co pokazał poprzedni sezon, a ten zapowiada się jeszcze ciekawiej, jest bardzo mocna i wyrównana. Myślę, że w tej chwili nikt nie będzie na tyle odważny, żeby powiedzieć o kimkolwiek, że to jest słaba drużyna. Dlatego z pełną koncentracją przygotowujemy się do najbliższego meczu z Zagłębiem, bo w niedzielę w Sosnowcu chcemy się pokazać z jak najlepszej strony. Zbliżają się moje 26 urodziny, a w okolicach 12 września zwykle dobrze mi się gra. Pamiętam na przykład, że dzień po swoich 20 urodzinach w wyjazdowym meczu z Bytovią strzeliłem 2 gola dla GKS-u Katowice i wygraliśmy 4:1. Nie mam nic przeciwko temu, żeby sytuacja się powtórzyła.


Fot. Dorota Dusik