Lekkoatletyka. Rozwinięte skrzydła

 

Zawodniczka OŚ AZS Poznań niezwykle szczęśliwa wróciła do rodzinnego miasta z mistrzostw świata, które w niedzielę zakończyły się w Katarze. W Dausze osiągnęła swój największy sukces w karierze – zdobyła srebrny medal w sztafecie 4×400 m. Pobiegła zarówno w eliminacjach, jak i w finale. Polki wynikiem 3.21,89 poprawiły o 2,60 sekundy rekord kraju.

– Nawet nie mogę dosłownie przytoczyć słów, co wtedy pomyślałam. Dla nas pobicie rekordu Polski było spełnieniem marzeń. Ustanowienie rekordu to jedno, ale sposób, w jaki to zrobiłyśmy, o ile go pobiłyśmy – to jest coś niesamowitego. Jeśli ten wynik uda nam się poprawić na przyszłorocznych igrzyskach olimpijskich, to on będzie jeszcze długo wisiał w tabelach – opowiadała Wyciszkiewicz.

Ona sama też długo nie mogła uwierzyć w swój rezultat, mimo że krótko po finale na tablicy pojawiły się czasy poszczególnych zmian. Wyciszkiewicz uzyskała 49,7 s.

– Oczywiście to jest z lotnym startem, a zwykle do takiego wyniku dodaje się jeszcze ok. 0,7 sekundy, więc biegłam w granicach 50,5 s. A to byłoby poprawieniem mojego rekordu życiowego o ponad sekundę. Wierzę w to, że mam w sobie tyle talentu, samozaparcia i chęci do pracy, że ten rekord życiowy będzie wynosił poniżej 51 sekund. Nie jest to jeszcze mój sezon życia. Każdy medal cieszy, srebro mistrzostw świata to jest moje życiowe osiągnięcie, na to ciężko pracowałam od 2011 roku. Wierzę jednak, że ten najlepszy sezon jest wciąż przed mną – mówiła.

Bardziej sercem niż nogami

Poznańska lekkoatletka wraz z koleżankami triumfowały w maju w nieoficjalnych mistrzostwach świata sztafet w Jokohamie. Wyciszkiewicz podczas mistrzostw Polski na 400 m była dopiero piąta, a to oznaczało, że w Dausze będzie tylko rezerwową.

– Ważne jest odpowiednie nastawienie, znać swoje miejsce w szeregu. Byłam pierwszą rezerwową, ale też nie byłam jednak zamknięta na to, żeby nie próbować się pokazać z jak najlepszej strony. Na treningach biegałam bardzo szybko i trener Aleksander Matusiński to zauważył. Dostałam szansę udziału w biegu eliminacyjnym, bowiem szkoleniowiec chciał oszczędzić jedną z tych zawodniczek, które startowały też indywidualnie. Tak się ułożyło, że wypracowałam sobie tym biegiem udział w finale. A w nim rozwinęłam skrzydła, nie patrzyłam, co się dzieje wokół mnie, biegłam chyba bardziej sercem nie nogami – podkreśliła.

Na wysokości zadania

Wyciszkiewicz bardzo dobrze wspomina organizację MŚ w Katarze, ale jak zaznaczyła, cały pobyt spędziła wyłącznie w hotelu, na stadionie i w hali treningowej.

– Nie wychodziłam praktycznie z hotelu, przemieszczałam się tylko wewnątrz, żeby zjeść posiłek. Jestem bardzo wrażliwa na klimatyzację i wszystkie zmiany temperatur, więc starałam się to ograniczać. Hotel był tak wychłodzony, że jak z Igą Baumgart-Witan wyłączyłyśmy klimatyzację w pokoju, to już nie włączałyśmy jej do końca pobytu. Z perspektywy mojej dyscypliny, organizatorzy stanęli na wysokości zadania. Mieliśmy do dyspozycji halę lekkoatletyczną i ja na niej się rozgrzewałam, a na stadionie rozgrzewkowym spędzałam może z 10 minut. Do biegów stadion był optymalnie przygotowany, nie było praktycznie wiatru, bowiem obiekt ten jest niemal całkowicie zabudowany. Dla biegów było super, ale też wiemy, że oszczepy nie „latały” – przyznała wicemistrzyni świata.

Gotowy diament

Po zakończeniu poprzedniego sezonu poznańska lekkoatletka podjęła ważną decyzję. Postanowiła się rozstać ze swoim dotychczasowym trenerem Edwardem Motylem i dołączyła do grupy prowadzonej przez Tomasza Lewandowskiego.

– W życiu sportowca przychodzi moment, że trzeba coś zmienić, inaczej będzie się ciągle w tym samym miejscu. Moją pierwszą decyzją była zmiana trenera, która teraz przynosi owoce. Paradoksalnie, czuję, jakbym mniej trenowała niż wcześniej. A to wynika z tego, że te treningi są tak rozłożone w mikrocyklu, że organizm ma czas na regenerację. Wiele zawdzięczam trenerowi Motylowi, a obecny szkoleniowiec mówił, że dostał już gotowy diament, tylko trzeba go oszlifować – tłumaczyła.

Nie ukrywa, że duże nadzieje wiąże ze startami w kolejnym sezonie, ale przede wszystkim występem na igrzyskach w Tokio.

– My, sportowcy żyjemy w cyklu czteroletnim – od igrzysk do igrzysk. Cudowne byłoby poprawić rekord Polski na igrzyskach, a taki wynik gwarantowałby medal, myślę, że srebrny lub brązowy. Oczywiście marzę też o starcie indywidualnym, wiem, że jestem w stanie osiągnąć to minimum. Zostało nam 10 miesięcy pracy, w której wylejemy dużo potu, nie zabraknie też łez i zwątpień. Ale przyjdą też radosne chwile i jestem przekonana, że będzie to czas dobrze przepracowany – zaznaczyła.

Zmiana dystansu?

W niedalekiej przyszłości Wyciszkiewicz nie wyklucza też zmiany dystansu i spróbowania swoich sił na 800 m.

– Muszę się nad tym zastanowić. Bardzo dobrze biegam 600 metrów, całe życie trenowałam z grupami wytrzymałościowymi. Na pewno nic nie zmienię do igrzysk, a potem – nie mówię ani „tak”, ani „nie”. Jeśli będę czuła potrzebę zmiany dystansu, a co za tym idzie całego treningu, to być może to zrobię. Tak, abym w przyszłości nie pluła sobie w brodę, że była okazja zrobić coś innego, a ja nawet nie spróbowałam – przyznała.

Najbliższe tygodnie to dla zawodniczki czas odpoczynku, ale tylko od sportu. Czeka ją kontynuowanie studiów doktoranckich na Uniwersytecie Ekonomicznym i przygotowania do ślubu.

– W listopadzie mam na uczelni pierwszy zjazd. Praca związana jest z marketingiem sportowym, dwa rozdziały są już napisane. Mój promotor je przeczytał, teraz muszę nanieść wszystkie jego uwagi. W 2021 roku mam zamiar się obronić – podsumowała.

Marcin Pawlicki (PAP)

 

Na zdjęciu: W finale sztafety w Dausze Patrycji Wyciszkiewicz zmierzono rewelacyjny czas 49,7 sekundy.