Liga na finiszu, czyli coś tu nie gra

Legia Warszawa i Lech Poznań to w Europie marki kojarzone z niską półką, ale rozpoznawalne. Nie wpływa to jednak w żaden sposób na poprawę reputacji polskiej ekstraklasy. Nie chcą w niej grać zagraniczni piłkarze nawet średniego sortu. Trafiają tutaj głównie ci, których nikt nie potrzebuje gdzie indziej. Nie podnoszą poziomu ligi, jednocześnie blokując możliwość rozwoju utalentowanej młodzieży. Żadne to odkrycie, bo rodzimi eksperci trąbią o tym od lat. Tyle tylko że coraz mocniej zaczyna to uderzać również w „hegemonów” krajowego podwórka…

Sztuka tuszowania

Niby tegoroczny finisz wyścigu po mistrzostwo Polski wydaje się interesujący, ale jeśli przyjrzeć się lidze bliżej, jest to zasługa wyłącznie prostej arytmetyki. Dwie kolejki do końca, sześć punktów do zdobycia lub stracenia i elektryzujące pytanie – czy ktoś z tyłu zdąży czy nie zdąży dopaść lidera? Na tej zasadzie. Futbolowej jakości jest w tym jednak bardzo niewiele.

– Rzeczywiście, coś tutaj nie gra – mówi Jan Urban, były reprezentant Polski, jeszcze niedawno szkoleniowiec Śląska Wrocław. – Są dwa kluby, Legia i Lech, które przewyższają pozostałe wyraźnie pod względem budżetu. Tyle że nie widać tego na boisku. Ich niemoc tuszuje trochę fakt, że w ostatnich latach po tytuł mistrzowski sięgają tylko te dwa zespoły. Ale przecież warszawianie powinni zdecydowanie dominować nad resztą rywali. A ich konkurencją powinien być jedynie „Kolejorz”.

Tymczasem ekipa z Łazienkowskiej w bieżącym sezonie przegrała w lidze aż 11 spotkań, co stanowi bez mała jedną trzecią wszystkich potyczek. Trudno znaleźć w polu widzenia drugiego obrońcę tytułu, który ma na koncie dwucyfrową liczbę porażek, podobną średnią zdobyczy punktowej na mecz (1,83) i na dodatek… pozostaje liderem tabeli.

Deficyt jakości

Czy to znaczy, że krajowi rywale obrośli w siłę i coraz trudniej rzucić ich na kolanach? Czy może nijak nie potrafią wykorzystać słabych momentów chimerycznego mistrza?

– Wszystkim nie da się uciec – odpowiada Tomasz Łapiński, inny były kadrowicz. – Na pewno nasza ekstraklasa stała się bardziej wyrównana. Co nie oznacza, że poszła za tym jakość. Wystarczy spojrzeć na statystyki meczu Jagiellonia – Legia z poprzedniej kolejki (w sumie jeden celny strzał – przyp. red.). W ostatnich latach poziom ligi nieustannie się waha i tworzy kształt takiej sinusoidy. Generalnie wygląda to bardzo średnio. Nie zgodzę się jednak, że reforma rozgrywek nie podniosła ich atrakcyjności. Podniosła. Dlaczego teraz się z tego wycofujemy? Nie ma sensu dzielić stawki na dwie grupy, jeśli odchodzimy od podziału punktów. To już lepiej wróćmy do tego, co było przed wprowadzeniem zmian i grajmy tylko 30 kolejek.

Regres na raty

Nieco inaczej na majstrowanie przy regulaminie rywalizacji patrzy Urban. Zdania nie zmienia od paru lat. – Liga stała się ciekawsza, bo sztuczne emocje zrobiły swoje – przekonuje. – Mam na myśli oczywiście podział punktów po rundzie zasadniczej. Nie zgadzałem się na to od samego początku. Dzisiaj wszyscy mówią, że to było złe. A jak się to wszystko zaczynało, to wtedy nie mówili.

Mistrza kraju w systemie ESA37 po raz pierwszy wyłoniono w roku 2014. Ten tegoroczny będzie zatem piątym czempionem, który na szlaku do ligowego złota musiał przebrnąć przez dwie rundy, zasadniczą i finałową. Efekt? – Z przykrością muszę powiedzieć, że w ostatnich pięciu latach poziom ekstraklasy systematycznie idzie w dół – ocenia były kapitan drużyny narodowej, Waldemar Prusik. – Widać to najdobitniej w europejskich pucharach. Poza jednym zrywem nie mieliśmy żadnej drużyny w fazie grupowej. Wystarczy dzisiaj spojrzeć na dowolny mecz ligowy, żeby zrozumieć taki stan rzeczy. Mało gry w piłkę, więcej biegania i kopania, a wszystko oparte na długich podaniach. Bardzo niewiele składnych akcji zakończonych celnym strzałem, co na najwyższym szczeblu rozgrywek powinno być normą. Samo zwiększenie liczby meczów do 37 nie mogło niczego zmienić, a już na pewno nie poziomu sportowego rozgrywek.

Rodacy na szafot

W połowie kwietnia posadę w Legii stracił Chorwat Romeo Jozak, wczoraj to samo spotkało w Lechu jego rodaka – Nenada Bjelicę. Zapłacili głową rzecz jasna nie za słabość polskiej ligi. Ale niemoc prowadzonych przez nich zespołów z tej właśnie słabości się zrodziła. Konkurencja tuczy. Brak konkurencji w dłuższej lub krótszej perspektywie wiedzie do upadku.

Co zrobić, by rodzima ekstraklasa zyskała w notowaniach i nie kojarzyła się ze spartakiadą cherlaków? Pytanie stawiane regularnie od lat. I od lat te same odpowiedzi. – Wszyscy wiemy, co zrobić – uśmiecha się Urban. – Tylko że na samej wiedzy się kończy. Kluby muszą zadbać o jak najlepszą pracę ze swoją młodzieżą. Nie możemy powiedzieć, że w Polsce nie ma utalentowanych dzieciaków, bo byłaby to nieprawda. Jest ich mnóstwo. Cała sztuka w dobrej selekcji i właściwym szkoleniu. I do tego dobra infrastruktura, bo bez tego tych chłopaków będzie coraz trudniej przekonać do tego, żeby spróbowali sił w futbolu. Na razie widać przede wszystkim skomercjalizowane akademie piłkarskie. Ale nie mam nic przeciwko nim, bo wykonują dobrą robotę.

Dobra robota i kulawa liga. Na razie coś tu nie gra. Ale mistrzowska patera i tak znajdzie za chwilę swojego właściciela…