Ligowiec. Dlaczego nie wolno zapominać o detalach

Jagiellonia i Górnik – a zatem kluby, które w poprzednim sezonie nadawały ton rozgrywkom – w przerwie zimowej mocno umiędzynarodowiły własne kadry. Z różnych przyczyn. W Białymstoku na zagraniczne transfery zachorowali reprezentant Polski Przemysław Frankowski oraz młodzieżowiec Karol Świderski; była więc ostatnia szansa, aby za godne pieniądze spieniężyć ich karty.

Zabrzanie uczynili to natomiast pod pretekstem dokładki jakości i doświadczenia niezbędnych w walce o utrzymanie. Efekt jest jednak w obu przypadkach podobny, to znaczy przeciętny. Dwie wygrane i remis w pięciu spotkaniach dają niespełna 47-procentową skuteczność punktowania w 2019 roku.  Zatem pytanie, czy warto było obierać właśnie taki kierunek budowy zespołów, jest jak najbardziej zasadne.

Trudno było przecież zakładać, że przeciętni zagraniczni piłkarze nagle w Lotto Ekstraklasie wymyślą proch. A tym różnią się od polskich zawodników – jak zwykł mawiać Bogusław Kaczmarek – że już nazajutrz po zakończeniu sezonu wyjadą, i wszystko będą mieli w… głębokim poważaniu. Natomiast krajowcy nie dość, że zostaną, to jeszcze wyjdą na ulicę i będą musieli spojrzeć kibicom w oczy. I ta okoliczność – zdaniem trenera zwanego Bobem – przy porównywalnych umiejętnościach zawsze przemawiała na korzyść zatrudniania Polaków. Zapewniała bowiem większą motywację do ambitnej postawy.

Najwyraźniej jednak w Zabrzu i Białymstoku logika Kaczmarka została zapomniana. Szkoda, bo zarówno Górnik jak i Jaga wcześniej co najmniej dobrze wychodziły na promocji naszych zawodników. A w każdym razie lepiej niż od początku bieżącego roku kalendarzowego na zagranicznej przeciętności…

Swoją drogą, jak to niewiele trzeba, aby nawet bardzo dobra passa się odwróciła. I to bezpowrotnie. Najlepiej widać to po przypadkach GKS Katowice, który w ubiegłym roku niemal do końca bił się o awans, a obecnie musi liczyć na cud, aby utrzymać się w pierwszej lidze.

Całe nieszczęście zaczęło się w piątek 11 maja, gdy GKS był jeszcze wiceliderem, a do końca pozostawały raptem 4 kolejki. Wówczas na rozruch poprzedzający sobotnią potyczkę z Ruchem spóźniło się 8 (słownie: ośmiu) zawodników z meczowej kadry. Przegrali z weekendowymi korkami, ale za mocno się nie przejęli, bo w regulaminie mieli za takie przewinienie wpisaną stówkę kary. Najwyżej dwie.

Tyle że profesjonalnego podejścia zabrakło później także nazajutrz w Chorzowie i skończyło się 0:1. Na treningu przed rozgrywanymi tydzień później derbami z GKS Tychy pojawili się już zatem – w celach nie tylko motywacyjnych, ale podobno również… składkowych – tak zwani kibice.

Sytuacja wymknęła się spod kontroli na tyle, że miało dojść do naruszeniu nietykalności cielesnej jednego z zawodników. Całkiem nieprzypadkowo tego, który w decydującym starciu nie wytrzymał presji i zobaczył czerwoną kartkę. A gdy wyleciał w 70 minucie z boiska, tyszanie wbili dwa gole i wygrali. Katowicki sen się skończył, zaczął się natomiast zjazd. Ostry, i po równi bardzo pochyłej.

To najlepszy dowód, że nawet wówczas, kiedy żre – tak jak obecnie Piastowi – nie wolno zapominać nawet o najdrobniejszych detalach…

 

Fot. Irek Dorozanski / 400mm.pl