Ligowiec. Nawałka to nie był lekarz, który dawałby nadzieję na lepszą przyszłość

Futbol to nie matematyka, gdzie dwa razy dwa daje cztery. Działaczom poznańskiego Lecha wydawało się, że zatrudniając Adama Nawałkę złapali Pana Boga za nogi. Zapomnieli, że trener w klubie to zupełnie inna bajka niż selekcjoner, który na zgrupowania i mecze reprezentacji dostaje „gotowych” zawodników, przygotowanych przez trenerów klubowych właśnie. Były wielkie nadzieje, marzenia o zdetronizowaniu Legii, tymczasem małżeństwo zakończyło się gwałtownym rozwodem. Ba, można powiedzieć, że było to oparzenie III stopnia.

Adam Nawałka „odwykł” od pracy z zespołem klubowym, a przestawienie się na inny tory było dla niego traumatycznym doświadczeniem. Okazało się bowiem, że selekcjoner nie jest w stanie znaleźć recepty na wydobycie Lecha z zapaści. To nie był lekarz, który wzbudzałby zaufanie i nadzieję na lepszą przyszłość. W ruch poszła zatem gilotyna i spadła głowa trenera. Wkrótce przekonamy się, czy przypadkiem nie za późno.

***

Nie mam nic przeciwko promowaniu zdolnych arbitrów, ale Wojciechowi Myciowi zbyt szybko wydeptano ścieżkę do ekstraklasy. Arbiter z Lublina, który w listopadzie skończy 30 lat, przed trzema laty miał tylko szlify trzecioligowca. Potem jego kariera nabrała rozpędu niczym kometa – w październiku 2016 roku pierwszy mecz w II lidze, w maju następnego roku na zapleczu ekstraklasy. Wystarczyły raptem  trzy mecze w I lidze, by sędzia Myć dostąpił zaszczytu prowadzenia spotkania ekstraklasy (Pogoń Szczecin – Korona Kielce). Jego praca w Lotto Ekstraklasie co chwila podważa zasadność zastosowania wobec niego „szybkiej ścieżki” awansu.

Przy tej okazji wątek osobisty. W marcu 2001 roku zostałem zaproszony przez ówczesnego przewodniczącego Kolegium Sędziów Jerzego Gosia na sprawdziany arbitrów do Spały. Skorzystałem z zaproszenia. Jednym z punktów programu była konferencja prasowa sędziów z dziennikarzami, przy czym pytania mieli zadawać rozjemcy. Gdy wybiła godzina zero, okazało się, że przedstawiciele innych redakcji czmychnęli gdzie pieprze rośnie i zostałem sam na „placu boju”. Kilku pytających zapadło mi głęboko w pamięć, z różnych zresztą powodów. Jeden z nich – nawiasem mówiąc do dzisiaj czynny sędzia asystent – w dosyć agresywnym tonie zapytał mnie: „Dlaczego ocenia nas pan tak ostro, skoro nie zna pan przepisów w takim stopniu jak my?”. Musiałem przyznać mu rację, że rzeczywiście moja wiedza na temat obowiązujących przepisów nie jest tak dogłębna jak arbitrów, ale zaskoczyłem go ripostą: „To nie jest kwestia przepisów, ale wzroku. Bo skoro pan nie dostrzega faulu, czy zagrania ręką w polu karnym, to przepis jest w tym względzie jednoznaczny. A panowie tego z bliska nie widzicie lub nie chcecie widzieć”.

Traf chciał, że kilka dni później, 6 marca 2001 roku, mój „znajomy” asystent z Łodzi biegał na linii w meczu Ligi Mistrzów Real Madryt – Leeds United. W 59 minucie tego spotkania rozgrywanego na Santiago Bernabeu, przy wyniku 2:2, napastnik „królewskich” Raul Gonzalez Blanco pokonał angielskiego bramkarza Nigela Martyna… ręką. Cały stadion to widział, tylko nie polscy sędziowie.  24-letni wówczas piłkarz cieszył się ze zdobycia gola krzycząc „mano” i pokazując wymownie kolegom, jakim sposobem tego dokonał.

Polscy rozjemcy przepisy (teorię) na pewno znają na wyrywki, tylko co z tego?

FOT. MICHAL CHWIEDUK / 400mm.pl