Ligowiec. Oblicza nieporadności

Wiem, że „elita” brzmi dumnie, ale nie ma się co obrażać na rzeczywistość. Każdy kraj ma taką arystokrację piłkarską, jaką sobie wychował. Co się za tym kryje, niechaj każdy dopowie sobie sam, ale w pierwszej kolejności powinien uwzględnić poziom szkolenia narybku.

Wróćmy jednak do Arki. Temu klubowi zaszkodziły sukcesy w postaci Pucharu Polski i Superpucharu (dwukrotnie). Po prostu zaciemniły one rzeczywistą wartość i potęgę zespołu. A wystarczy rzut oka na lokaty, jakie zespół z Trójmiasta zajmował w tabeli ekstraklasy. W sezonie 2016/17 cudem uniknął degradacji, a wyniki dwóch ostatnich potyczek gdynian do dzisiaj budzą niesmak. „Boska” ręka Rafała Siemaszki w meczu z chorzowskim Ruchem, dająca Arce remis oraz wyjazdowa wiktoria w Lubinie, gdy już na wiele dni przed rozpoczęciem tej batalii bez pudła wskazywano zwycięzcę. „Motywacja” kiboli Zagłębia wobec piłkarzy swojej drużyny też zrobiła swoje.

Kolejne sezony to też udział w konkursie „uda się albo się nie uda”, bo fakty są wymowne – powyżej 12. miejsca Arka nigdy nie podskoczyła. W poprzednich rozgrywkach bohaterskim strażakiem był Jacek Zieliński, teraz mozolnie budowana hacjenda może spłonąć na jego oczach.
Okoliczności straty goli przez jego zespół ocierają się o kryminał. Doświadczony szkoleniowiec sprawia teraz wrażenie konesera malarstwa, któremu zamiast obiecanego obrazu Rembrandta przysłano pocztówkę z wakacji.

Wygrani i przegrani. Od rozpędzonego Śląska, po małą siłę ognia!

Pomocnik Arki Michał Nalepa jest wściekły na siebie i kolegów z drużyny.

„Zachowujemy się jak dzieci we mgle, jakbyśmy pierwszy raz grali w piłkę – powiedział. – Na treningach widać, że nie jesteśmy przysłowiowymi ogórkami, tylko podczas spotkań nie jesteśmy w stanie tego pokazać. Znajdujemy się na dnie i musimy szybko się ogarnąć. Za kilka kolejek będzie już za późno”. Święte słowa, panie Michale.

Zespół z Gdyni nie jest jedynym w ekstraklasie, który razi nieporadnością. Aż zęby bolą, gdy widzi się, jak Korona Kielce traci bramki po stałych fragmentach gry, zwłaszcza… wrzutach z autu! W meczu z Legią w doliczonym czasie gry rzut z autu wykonywał obrońca gości Paweł Stolarski. Piłkę przedłużył głową Jose Kante, a pozostawiony bez opieki przed bramką Korony Walerian Gwilia dokonał egzekucji, pakując z bliska futbolówkę do siatki. Sędzia Mariusz Złotek nawet nie wznawiał gry ze środka boiska.

Z replayem mieliśmy do czynienia w niedzielę, gdy kielczanie gościli w Grodzie Kraka. W 35 minucie spotkania wracali się pod swoją bramkę z taką prędkością, że żółw mógłby przy nich pozować na Usaina Bolta. Zawodnicy Cracovii szybko wznowili grę rzutem z autu, Janusz Gol obsłużył Sergiu Hancę, a Rumun wykonał wyrok. Zamiast dwóch punktów we wspomnianych meczach, Korona została z pustymi rękami. Trener Gino Lettieri miał prawo rwać włosy z głowy. „Boli mnie, że tracimy bramki po takich samych błędach. Najgorsze jest to, że możemy dobierać ustawienie, rozmawiać z zawodnikami, a w trzecim meczu z rzędu tracimy punkty po golach ze stałych fragmentów gry” – powiedział załamany szkoleniowiec kielczan. Niestety, nie potrafię podpowiedzieć Lettieriemu, jaką kurację „odwykową” powinien zastosować wobec swoich podopiecznych. Nasuwa mi się tylko jedna refleksja – choćbyś nie wiem, jak mocno chłostał osła, nigdy nie stanie się on wierzchowcem wyścigowym.

 

ZACHĘCAMY DO NABYWANIA ELEKTRONICZNYCH WYDAŃ CYFROWYCH

e-wydania „SPORTU” znajdziesz TUTAJ

 

Murapol, najlepsze miejsca na świecie I Kampania z Ambasadorem Andrzejem Bargielem