Ligowiec. Towar z „Pewexu”

Od oglądania piątkowo-sobotnich meczów wielu kibiców futbolu miały prawo boleć oczy. Emocji w nich było bowiem jak na lekarstwo, tempo przez większość czasu gry ślamazarne, a gole były rarytasem jak przed laty towar z „Pewexu”.


Trener mieleckiej Stali Adam Majewski po meczu w Niecieczy nie kluczył, nie szukał taniego usprawiedliwienia, tylko walnął prosto z mostu: „Obiektywnie ten mecz był ciężki do oglądania”.

Dopiero niedzielne pojedynki zrekompensowały fanom futbolu wcześniejsze katusze. Mecze były interesujące, zacięte, ze zwrotami akcji, a przede wszystkim okraszone przyzwoitą liczbą bramek. Kilka z nich było z gatunku „palce lizać” lub jak kto woli – „stadiony świata”. Mnie najbardziej przypadły do gustu trafienia Kacpra Kozłowskiego (Pogoń Szczecin) po solowej akcji oraz Michała Chrapka (Piast Gliwice) z rzutu wolnego.

Na kilka ciepłych słów zasłużył bramkarz Radomiaka, Filip Majchrowicz. Rzucony na głęboką wodę 21-latek nie przestraszył się ligowych wyjadaczy i tuzów, zakładających koszulki Lecha Poznań. Wychowanek Stomilu Olsztyn debiutował w najwyższej klasie rozgrywkowej, mimo to nie „spalił się”, chociaż nie wszystkie jego interwencje były perfekcyjne. Najgorsze ma już chyba za sobą. Z uwagą będę się przyglądał, jak sobie poradzi w następnych potyczkach ligowych.

Spektaklem, który przyćmił inne spotkania w tej kolejce, był pojedynek w Gliwicach. Może się powtarzam, ale było w nim wszystko, co uwielbiają kibice futbolu – dobre tempo akcji, efektowne akcje z obu stron, piękne gole i nagłe zwroty akcji, dzięki którym spotkanie trzymało w napięciu do ostatniego gwizdka sędziego. W tej beczce miodu była tylko jedna łyżeczka dziegciu, mianowicie zmarnowany przez Patryka Lipskiego rzut karny.

Odkąd sięgam pamięcią, nie wykorzystywali „jedenastek” najwybitniejsi piłkarze w historii, od Pelego poczynając, poprzez Diego Maradonę, Brazylijczyka Ronaldo, na Lionelu Messim i Cristiano Ronaldo skończywszy. „Lipa” nie musiałby się zatem czerwienić ze wstydu, gdyby nie katastrofalny sposób wykonania karnego. Po tak anemicznym i sygnalizowanym strzale, piłkę złapałby nawet dziesięciolatek, dlatego w tej chwili nie zamieniłbym się z pomocnikiem Piasta za całą whisky Irlandii!

Największym pechowcem w pierwszej kolejce nowego sezonu był obrońca Śląska Wrocław, Szymon Lewkot, na którego konto poszła wyrównująca bramka dla Warty Poznań. Nie wiem, czy po strzale Mateusza Czyżyckiego futbolówka wylądowałaby w bramce gospodarzy, ale interwencja rodowitego wrocławianina kompletnie zmyliła Michała Szromnika. To „samobój” tak ewidentny, że głowa boli. Wystarczy obejrzeć powtórki…

Szymon Lewkot nie chce przyjąć do wiadomości, że to on jest niefortunnym zdobywcą gola dla rywali. „Sądzę, że to nie była bramka samobójcza w moim wykonaniu – powiedział zaraz po zakończeniu meczu. – Strzał był mocny, starałem się jeszcze ratować sytuację. Szczerze mówiąc nie widziałem nawet tej piłki, wystawiłem kolano, odbiła się ode mnie i wpadła. Nie jestem szczęśliwy, że tak się to potoczyło, ale starałem się zrobić co mogłem, by zapobiec utracie bramki”.

Młody człowieku, głowa do góry. Bramka samobójcza to nie przestępstwo, za które staje się pod murem przed plutonem egzekucyjnym.


Na zdjęciu: Szymon Lewkot może mówić o zwykłym pechu.

Fot. Marcin Karczewski/PressFocus