Ligowiec. Wizyta komornika

Pamięci Wieśka B. *

Piłkarze Rakowa Częstochowa mecz w Szczecinie mogli nawet oddać walkowerem, a i tak krzywda by się im nie stała. Zdobywcy Pucharu Polski i zarazem wicemistrzowie kraju postanowili jednak nie rozmieniać się na drobne i udowodnić, że zasługują na wszystkie laury.


Piłkarzom Pogoni zafundowali w ich twierdzy tyle radochy, co… wizyta komornika. We wcześniejszych potyczkach na własnym boisku „portowcy” stracili tylko pięć goli, częstochowianie trzykrotnie posłali ich na deski, co mówi samo za siebie.

Skazywani na pożarcie piłkarze „Białej gwiazdy” zagrali na nosie Piastowi Gliwice, udowadniając, że w piłkę grać jednak potrafią. Okazało się, że to nie orkiestra fałszowała, tylko dyrygent był marny. Wszyscy otrzymaliśmy namacalny dowód na to, że niemiecki trener (nazwisko pominę milczeniem) nie potrafi wzniecić ducha zespołu (tzw. team spirit) i nadaje się do tego jak paralityk do zrobienia szpadlem trepanacji czaszki. Zwycięstwo w Gliwicach wprawdzie nie zagwarantowało piłkarzom Wisły wysokiej lokaty w tabeli, ale przynajmniej pozwoliło im podreperować nadszarpniętą reputację i przekonać innych, że coś takiego jak fair play we współczesnym futbolu jeszcze istnieje.

Oprócz Rakowa największym wygranym zakończonego sezonu jest poznańska Warta. Gdyby nie porażka w przedostatniej kolejce ze Śląskim Wrocław, przed zespołem trenera Piotra Tworka rozłożono by czerwony dywan, prowadzący do europejskich pucharów. Ale może to byłoby za dużo szczęścia jak na jeden raz? Beniaminek ze stolicy Wielkopolski kojarzył mi się w tym sezonie z wodzem kanibali, który serdecznie wita każdego misjonarza, którego potem zamierza dyskretnie skonsumować.

Trudno mi dobrać odpowiednie słowa, by skwitować klęskę Zagłębia Lubin w Płocku. Na szczęście palenie na stosie mamy już za sobą, ale piłkarze „miedziowych” powinni spalić się ze wstydu. Tak dla przyzwoitości. Futbol to przecież nie wiersz, żeby go z dnia na dzień zapomnieć. Lubinianie sprawiali wrażenie, jakby komuś robili łaskę. Tylko komu? Swojemu pracodawcy? Na miejscu włodarzy Zagłębia głęboko bym się zastanowił, czy uczestnicy farsy w Płocku zasługują na to, by nadal zakładać koszulkę ich drużyny. I czy przypadkiem nie skreślić im przynajmniej jednego zera z pensji.

W przeciwieństwie do sympatyków Podbeskidzia, nie liczyłem na cud na Łazienkowskiej. Misja ratowania ekstraklasy dla Bielska-Białej musiała zakończyć się fiaskiem, skoro zespół przegrał ponad połowę rozegranych meczów. Na dodatek występy zespołu Krzysztofa Bredego, a potem Roberta Kasperczyka, na wyjazdach, to najoględniej mówiąc kpina. W większości z takich potyczek zawodnicy Podbeskidzia leżeli na wznak, sztywni jak pogrzebacz. Nie ma bowiem prawa grać w ekstraklasie zespół, który w 15. spotkaniach wyjazdowych zdobywa raptem trzy punkty! Dlatego oczekiwanie na zwycięstwo bielszczan w stolicy, było zadaniem z gatunku misji niemożliwej. Żądać od piłkarzy Podbeskidzia wygranej na Łazienkowskiej byłoby równoznaczne z żądaniem od ślepca czytania sanskrytu.


* Na zakończenie trochę prywaty z mojej strony. Tym tekstem chcę złożyć hołd mojemu przyjacielowi, Wieśkowi Bagieńskiemu, z którym przyjaźniłem się od szczenięcych lat, a który odszedł w tym miesiącu. Oprócz rodziny pasją Wieśka był sport, niezależnie od dyscypliny. Bywał na meczach piłki nożnej, hokeja, siatkówki, a wcześniej boksu, czy tenisa stołowego, bo to najpopularniejsze dyscypliny w Jastrzębiu. Od deski do deski czytał też „Sport”, znał treść moich artykułów lepiej ode mnie. Często śmiał się, skąd takie „wariackie” pomysły, określenia i porównania przychodzą mi do głowy. Niestety, nigdy już nie będziemy się przekomarzać, dyskutować, żartować. Wiesiu, naprawdę mi będzie Ciebie brakowało, twojego optymizmu, pogody ducha i w ogóle.


Fot. Szymon Górski/PressFocus