Łódź płacze, a Gdynia się cieszy

O takich golach w podwórkowych meczach mówiło się „szmaty”. Tak, ŁKS stracił dwie „szmaty”, ale nie dlatego przegrał. Mimo wielu przeciwności losu Arka przetrzymała atak ŁKS w pierwszej połowie, a w drugiej zdominowała mecz, wygrywając zbyt nisko, jak na przewagę, którą miała.


Te przeciwności, to kontuzje Christiana Alemana (nie do końca, jak widać, wyleczona, bo Aleman wrócił właśnie do składu) i Arkadiusza Kasperkiewicza (po brutalnym ataku rywala tuż przed przerwą). Nie ma jednak tego złego… Zmusiło to trenera Marca nie tylko do zmian personalnych, ale i do zmiany systemu taktycznego, co zdecydowanie wyszło zespołowi na dobre. Nie było strachu ani paniki w szeregach drużyny z Gdyni, która drugą połowę zaczęła w takim tempie, że ŁKS już do końca nie mógł rywala dogonić.

Pierwsze dziesięć minut po przerwie to popis Arkadiusza Malarza, który obronił strzały Macieja Rosołka (46) i Adama Deji (49), a w 55 minucie Haris Memić trafił w słupek. Wyjście z własnej połowy było poza zasięgiem możliwości piłkarzy ŁKS, którzy jednak bramki stracili nie po efektownych strzałach przeciwnika, a po własnych kiksach przy wyprowadzaniu piłki. Najpierw Mikkel Rygaard nie opanował piłki po podaniu Malarza, chwilę później sam Malarz podał prosto na nogę Marcusa Viniciusa, który w ten sposób po dziewięciu latach (!) znów strzelił gola w meczu z ŁKS.

Po czymś takim ŁKS rozsypał się całkowicie. Było wprawdzie kilka chaotycznych ataków, ale do zdobycia wyrównującej bramki było tak daleko jak z Łodzi do Gdyni. W końcówce można się było wprawdzie dopatrzeć „ręki” Łukasza Wolsztyńskiego w polu karnym, ale „co to za ręka”, jak powiedział kiedyś pewien sędzia, pytany po meczu, dlaczego nie podyktował rzutu karnego.

A zaczęło się tak dobrze dla gospodarzy. W 32 sekundzie meczu po dośrodkowaniu Piotra Janczukowicza strzelał z bliska Pirulo, ale Daniel Kajzer obronił. Potem gra była wyrównana, choć ze strony łodzian wyraźnie za ostra (cztery żółte kartki w pierwszej połowie). To jednak po rzucie wolnym dla ŁKS padła bramka, bo po dośrodkowaniu Rygaarda przytomnie przy bliższym słupku zachował się grający po raz pierwszy w wyjściowym składzie Ricardinho, dobijając swój własny strzał w słupek. W sumie jednak i w pierwszej połowie Arka była lepszą drużyną. Zwykle na udowodnienie przewagi podaje się bilans rzutów rożnych, tu jednak warta odnotowania jest inna rubryka statystycznego zapisu: gdynianie wykonywali w całym spotkaniu 12 rzutów wolnych w okolicach pola karnego, podczas gdy ŁKS – 3.

Liderem drużyny z Gdyni był w tym spotkaniu Adam Danch, ale niewiele gorzej od niego grał inny zawodnik środka pola z „zabrzańskim” nazwiskiem (choć akurat w Górniku do pierwszego składu się nie przebił) – Adam Deja. Oni dwaj dali z siebie najwięcej, a dodać trzeba, że warunki do gry były w piątkowy wieczór fatalne. Ulewny deszcz dodał jednak temu spotkaniu kolorytu i zaostrzył emocje – dobrze się to spotkanie oglądało.

Łódź płacze, ale Gdynia się cieszy. Czołówka coraz bliżej, a do tego jeszcze jeden mecz w zapasie.


ŁKS – Arka Gdynia 1:2 (1:0)

1:0 – Ricardinho (42 min.), 1:1 – Rosołek (69 min.), 1:2 – Marcus Vinicius (73 min.)

ŁKS: Malarz – Wolski, Moros, Dąbrowski, Klimczak – Pirulo (73. Dominguez), Tosik (77. Sekulski), Rygaard, Trąbka (87. Nawotka), Janczukowicz (87. Sajdak) – Ricardinho. Trener Ireneusz Mamrot

Arka: Kajzer – Kasperkiewicz (46. Marcus Vinicius), Marcjanik, Memić, Valcarce – Hiszpański, Deja (90. Sasin), Danch, Aleman (32. Ł.Wolsztyński), Żebrowski (81. R. Wolsztyński) – Rosołek. Trener Dariusz Marzec.

Sędziował Sebastian Krasny (Kraków). Żółte kartki: Wolski, Dąbrowski, Tosik, Klimczak.

Piłkarz meczu Adam Danch.


Fot. arkagdynia.pl/Tomasz Duc