„Gra linii obrony zabrzan przypominała osobę z anoreksją”

Wiem, do zakończenia wyścigu o mistrzowską koronę dystans do pokonania jest jeszcze ogromny, ale moim zdaniem jego zwycięzca zostanie wyłoniony z duetu Lechia Gdańsk – Legia Warszawa. Więcej atutów wydają się mieć obrońcy mistrzowskiego tytułu, a poza tym w każdej chwili mogą wyjąć z rękawa jakiegoś asa, dopinając spektakularny transfer. Ale i bez tego potencjał drzemiący w zespole trenera Ricardo Sa Pinto jest większy niż biało-zielonych z Trójmiasta. Ci jednak na pewno tanio skóry nie sprzedadzą, bo otwiera się przed nimi historyczna szansa na pierwszy tytuł mistrza Polski.

Prowadzący duet z reguły nie schodził poniżej pewnego poziomu przyzwoitości, o czym świadczy znikoma liczba porażek na koncie. Piłkarze Lechii tylko dwa razy opuszczali boisko ze spuszczonymi głowami, legioniści o raz więcej, przy czym dwukrotnie doświadczyli tego na własnym stadionie. W przypadku ekipy z Łazienkowskiej godnym podkreślenia jest fakt, że w 10 potyczkach na obcym boisku wywalczyła aż 21 punktów, dzięki sześciu zwycięstwom i trzem remisom. To kapitał, który może mieć decydujące znaczenie w wiosennej rozrachunku.

Układ sił w porównaniu do poprzedniego sezonu został zachowany, nie licząc oczywiście „intruza”, jakim w tym doborowym towarzystwie jest Lechia. Zespół Piotra Stokowca kilka miesięcy wcześniej drżał o ligowy byt, teraz na wszystkich konkurentów spogląda z góry. Czy utrzyma fotel lidera do mety? Szans – i nadziei – gdańszczanom oczywiście nie odmawiać, ale ostatnimi czasy finisz Legii był piorunujący.

Credit: Piotr Matusewicz / PressFocus

Latem koszmarny błąd popełniono w Poznaniu, powierzając opiekę nad zespołem Ivanowi Djurdjeviciowi. Wystartował nieźle, ale im dalej było w las, tym częściej zespół zderzał się z drzewami. Dopiero angaż Adama Nawałki pozwolił drużynie wrócić do równowagi, a trzy zwycięstwa na finiszu pozwoliły przebić się na podium i zachować cień szansy na skuteczną rywalizacje z prowadzącym duetem.

Przyjemnym zaskoczeniem w wydłużonej rundzie jesiennej była postawa Pogoni Szczecin. Pozbawiona gwiazd radziła sobie doskonale, a zwycięstwa z Legią (jedyna porażka mistrza na wyjeździe) i Lechem mają swoją wymowę. Jaką Pogoń zobaczymy wiosną? Tego w tej chwili nie wie nikt, bo na przykład odkrycie – nie waham się użyć tego terminu – tego sezonu, czyli 18-letni obrońca Sebastian Walkiewicz już przebywał na testach we włoskim Cagliari.

Znacznie większy ścisk panuje na dole tabeli, a widmo degradacji do I ligi zagląda głęboko w oczy pięciu zespołom. Czy obecność w tym gronie Górniak Zabrze, którego w poprzednim sezonie wychwalano pod niebiosa, jest zaskoczeniem? Nie, zważywszy na fakt, że jesienią gra linii obrony zabrzan przypominała osobę z anoreksją. Strata latem kilku kluczowych zawodników odbija się czkawką, a dawne grzechy rzucają długie cienie.

Może to mało dyplomatyczne, ale nie widzę zbyt dużych szans na to, by sosnowieckie Zagłębie w następnym sezonie nadal grało w ekstraklasie. Powiem brutalnie – ma takie same szanse na utrzymanie, jak jednonogi w konkursie stepowania. Dlaczego? Strata do bezpiecznego miejsca to sześć punktów, czyli niemało. Liczba straconych bramek jest porażająca, a pozostałe zespoły walczące o utrzymanie nie będą przegrywały meczów na życzenie Zagłębia. Układ gier też nie jest sprzyjający, wiosną drużynę Valdasa Ivanauskasa czekają wizyty w Zabrzu, Wrocławiu i Legnicy, więc skala trudności będzie o wiele większa.

Może to mało dyplomatyczne, ale nie widzę zbyt dużych szans na to, by sosnowieckie Zagłębie w następnym sezonie nadal grało w ekstraklasie.
Credit: Lukasz Sobala / Press Focus

 

Wisła Kraków ma nowego inwestora. Mateusz Miga komentuje ostatnie zamieszanie przy Reymonta