Maciej Rybus: Już wiemy, co będzie w Lidze Mistrzów

ADAM GODLEWSKI: Czuje się już pan mistrzem Rosji?

MACIEJ RYBUS: – Nie, na to jeszcze jest za wcześnie. Sześciopunktowa zaliczka daje oczywiście pewien komfort, ale do rozegrania pozostały jeszcze cztery kolejki, więc… trzeba dmuchać na zimne. Gdyby udało się wygrać w tym tygodniu zaległy mecz z drużyną z Groznego, przewaga wynosiłaby już osiem punktów i sytuacja byłaby wymarzona. Tylko jednak zremisowaliśmy, choć ja akurat pauzowałem za kartki, więc koncentracja wskazana jest do końca sezonu.

 

Znał pan rosyjskie realia, wszedł pan zatem do szatni niczym do siebie, czy potrzebował nieco czasu na reaklimatyzację w Premier Lidze?

MACIEJ RYBUS: – Jak do siebie na pewno nie wchodziłem, bo jednak klub jest sporo większy od Tereka, w którym grałem wcześniej. Na dodatek nikt nie zagwarantował mi miejsca w wyjściowym składzie, musiałem ostro powalczyć o podstawową jedenastkę.

a początku częściej grałem niż nie, ale nie do końca byłem zadowolony, ponieważ problemy z mięśniem dwugłowym uniemożliwiały mi najpierw solidne przepracowanie okresu przygotowawczego, a później regularną grę po 90 minut. Zatem i moja pozycja w klubie nie była tak mocna jak obecnie, a w tym roku kalendarzowym do momentu pauzy za kartkę wystąpiłem we wszystkich spotkaniach, zarówno ligowych, jak i pucharowych. Co oczywiście bardzo mnie cieszy, tym bardziej, że trener Jurij Siemin także jest zadowolony z formy, którą wypracowałem.

Przy ustalaniu wyjściowej jedenastki w 2018 roku nie byłem brany pod uwagę tylko raz, gdy na dzień dobry zmierzyliśmy się z Niceą w Lidze Europy. Sytuacja tak się jednak ułożyła, że od 45 minuty byłem już na boisku. Spisałem się na tyle dobrze, że miejsca w składzie już nie dałem sobie odebrać.

 

W Tereku miał pan znakomite statystyki ofensywne, teraz już nie. Rozumiem jednak, że wpłynęła na to zmiana założeń taktycznych oraz definitywne przekwalifikowanie na obrońcę?

MACIEJ RYBUS: – Tak to właśnie wygląda, w Tereku nawet gdy byłem ustawiany na lewej obronie, to dostawałem wiele zadań ofensywnych, więc liczby – zwłaszcza jak na defensora – były imponujące. Do pełni szczęścia brakowało jednak dobrego wyniku zespołu.

W Moskwie liczy się przede wszystkim interes drużyny, trener Siemin wymaga, abym w pierwszej kolejności zabezpieczał tyły, a dzięki temu pomocnik, który występuje na moim skrzydle ma znacznie więcej swobody. Do ataków podłączam się sporadycznie, skupiam się na destrukcji i mogę z ręką na sercu powiedzieć, że dzięki temu poprawiłem grę defensywną.

 

Rosyjska Premier Liga bardzo zmieniła się przez rok, kiedy był pan w niej nieobecny?

MACIEJ RYBUS: – Pierwsze skojarzenie po powrocie z Francji było takie, że jest mniej gwiazd niż przed moim wyjazdem z Tereka, ale szybko doszedłem też do wniosku, że poziom nie tylko się wyrównał dzięki temu, ale – co może zabrzmi nieco paradoksalnie – poszedł w górę. Więcej klubów ma nowoczesne stadiony, na które zaczęło przychodzić znacznie więcej kibiców.

Kiedy jeszcze nie było aren szykowanych na mistrzostwa świata, na starych obiektach czasami można było doliczyć się raptem tysiąca widzów. Albo najwyżej dwóch tysięcy. Było szaro i ponuro, a teraz liga nabrała kolorytu. Zmienił się także przekaz telewizyjny, tutejsza ekstraklasa jest także lepiej opakowana marketingowo. A kiedy po meczu z Dynamo Moskwa gadałem z Fiodorem Czernychem, Litwin stwierdził, że w porównaniu z Lotto Ekstraklasą jest spora różnica poziomów, oczywiście na korzyść rozgrywek w Rosji.

W Polsce miał czas na spokojne przyjęcie podania, dopiero potem rozpędzał się i dryblował, a teraz nie ma miejsca na odwracanie się z piłką. Nie ma więc sensu ukrywać, że Premier Liga jest silniejsza od naszej ESA. Co zresztą potwierdzają wyniki klubów z obu krajów w europejskich pucharach.

 

Jakim klubem jest Lokomotiw? Też można od prezydenta klubu dostać nieoczekiwany prezent w postaci… mercedesa, ewentualnie kosztownego zegarka, jak było w pańskim przypadku w Tereku?

MACIEJ RYBUS: – Po strzeleniu dwóch goli w moje urodziny Dynamu w Moskwie, prezydent Tereka sprezentował mi rzeczywiście fajne auto, ale to była jednorazowa akcja. Nie rozdawał na lewo i prawo drogocennych giftów, bo miał taki kaprys. Zresztą nagrodę rzeczową dostałem jeszcze tylko raz, gdy prezes, który stał niżej w klubowej hierarchii od prezydenta, nagrodził mnie zegarkiem wartym około 10 tysięcy dolarów.

W Lokomotiwie nie ma takich zwyczajów, czeczeński zespół był zresztą jedynym, w którym można było zapracować na boisku na dodatkowe nietanie fanty.

 

Kogo szatnia Lokomotiwu poważa najmocniej?

MACIEJ RYBUS: – Wydaje mi się, że Jeffersona Farfana, który praktycznie co mecz strzela bramki i najmocniej ciągnie zespół w kierunku mistrzostwa. To dobrze znany we Europie piłkarz, zaistniał w PSV Eindhoven, a później przez kilka lat z powodzeniem grał w Bundeslidze, w barwach Schalke. Edera przedstawiać także oczywiście nie trzeba, to w końcu zdobywca decydującego gola w finale Euro’16 we Francji.

Mamy jednak w składzie innego Portugalczyka, którego wpływ na grę Lokomotiwu jest w tym momencie znacznie większy. To Manuel Fernandes, który pod względem technicznego wyszkolenia jest najlepszym zawodnikiem, z jakim kiedykolwiek grałem. Z piłką umie zrobić wszystko, na kilku metrach kwadratowych jest w stanie przedryblować nawet trzech rywali.

Wcześniej dawał sobie radę w Valencii i Besiktasie, a teraz ma szansę na znalezienie się w portugalskiej kadrze na mundial w Rosji. Warto jeszcze wspomnieć o braciach Antonie i Aleksieju Miranczukach, którzy mają po 22 lata, ale grają już w sbornej, dzięki temu, że barwach Lokomotiwu mogą pochwalić się znaczącymi statystykami.

 

Celem Lokomotiwu od początku było mistrzostwo?

MACIEJ RYBUS: – Nie, wyjściowe plany zakładały wywalczenie miejsca w czołowej piątce. Kiedy podpisywałem kontrakt, nasz potencjał oceniano na Ligę Europy.

 

I to wystarczyło, aby przekonać pana do porzucenia francuskiej Ligue 1?

MACIEJ RYBUS: – Odkąd mój menedżer Mariusz Piekarski przedstawił ofertę i zapewnił, że zainteresowanie Lokomotiwu jest poważne, minęło raptem kilka dni do podpisania kontraktu. Jeśli jednak mam być szczery, to wcześniej chciałem zostać w Lyonie i pokazać, że stać mnie na więcej niż pokazałem w poprzednim sezonie. Kiedy poprosiłem o poważną rozmowę, usłyszałem, że Olympique ma w planach sprowadzenie dwóch nowych lewych obrońców.

W perspektywie finałów mistrzostw świata nie chciałem ryzykować, że zabraknie mi rytmu meczowego. Oczywiście, nie było tak, że w ogóle nie grałem w Lyonie. Wystąpiłem przecież w sumie w 28 spotkaniach, w tym w czterech grupowych w Lidze Mistrzów, więc nie mogę powiedzieć, że był to nieudany sezon. Tym bardziej, że zdarzały się również fajne momenty – gdy trafiałem do jedenastki kolejki Ligue 1, wchodziłem na ćwierćfinał Ligi Europy z Besiktasem tylko po to, żeby wykonać rzut karny w serii jedenastek, czy asysta w półfinałowym spotkaniu z Ajaksem Amsterdam.

Pozostał mi jednak lekki niedosyt, ponieważ dobrze czułem się zarówno w Lyonie, który jest fajnym miastem, jak i w Olympique, bo to wielki i znakomicie poukładany klub.

 

Jak wspomina pan marcowy dwumecz z Atletico Madryt w Lidze Europy?

MACIEJ RYBUS: – Poprzez pryzmat ogromnej przepaści między nami pod względem taktycznym. Atletico gra naprawdę wyrafinowany futbol, więc za piłką trzeba było ostro się nabiegać. Fajnie, że strzeliłem efektownego gola, ale nawet z tak silnym rywalem nie wypada przegrać przed własną publicznością aż 1:5.

Na II połowę w Moskwie wyszliśmy przy stanie 1:1 tak odkryci, jak byśmy grali na podwórku, co skończyło się bardzo nieprzyjemnym doświadczeniem. I zimnym prysznicem, który jednak na pewno się przyda, jeśli teraz zapewnimy sobie miejsce w kolejnej edycji Ligi Mistrzów. Wiemy przynajmniej, co nas czeka w elitarnych rozgrywkach.

 

Na drugą część wywiadu z Maciejem Rybusem zapraszamy w czwartek, do dodatku „Sport na mundial”