Magiera trafił w… piątkę

– Pięć bramek to był cel, jaki założyliśmy sobie przed tym meczem. Takie zadanie postawiłem zawodnikom na odprawie – mówił po meczu z Tahiti trener reprezentacji Polski Jacek Magiera. Nikt teraz się nie przyzna, czy tak faktycznie było, czy też trener narysował tarczę z piątką w środku już po oddaniu strzałów. Z jednej strony owa piątka jest minimum tego, czego spodziewali się kibice, z drugiej jednak – nawet w meczach zespołów teoretycznie różniących się poziomem o kilka klas dwucyfrowe wyniki nie padają przecież na zawołanie.

Skoro grano z Tahiti na stadionie Widzewa to od razu przypomina się mecz Polska – San Marino z 1993 roku. Sam – na wszelki wypadek, gdyby padł rekord goli – wynotowałem sobie przed spotkaniem najwyższe wyniki reprezentacji Polski, a skończyło się na 1:0 tylko dzięki temu, że w 75 minucie Jan Furtok wcisnął piłkę do bramki rywali ręką. Dzisiaj taki numer by nie przeszedł, bo na mistrzostwach VAR sprawdza każde podejrzenie naruszenia przepisów, ale wówczas mało kto na stadionie zauważył to nieprzepisowe zagranie. Mądrzejsi byli ci, co oglądali mecz w telewizji i pokazano im powtórki.

Bramka dnia

Na tę samą bramkę, co wtedy Furtok, w niedzielę już w 18 minucie meczu z Tahiti strzelał, oczywiście nogą i do tego słabszą lewą – jak sam twierdzi, Jakub Bednarczyk. Do bramki było niemal 30 metrów, ale piłka tak „siadła” lewemu obrońcy naszego zespołu, że FIFA oficjalnie uznała tego gola za bramkę dnia. Bednarczyk ma szczęście do stadionu Widzewa: w marcowym meczu z Japonią, wygranym przez nas zespół 4:1 zdobył bramkę w równie efektowny sposób. Gospodarze stadionu nie muszą się jednak martwić, jak go pokryć w następnych meczach.

Urodzony jeszcze w Tarnowskich Górach zawodnik piłkarsko i życiowo wychowany w Leverkusen, podpisał niedawno kontrakt z FC St. Pauli i póki co w Polsce może zagrać tylko w meczach reprezentacji. – Wiedziałem, że mój tata jest na meczu, ale nie miałem pojęcia, w którym sektorze – mówił po spotkaniu. – Ale znalazłem go wzrokiem po golu i radośnie do siebie pomachaliśmy.

Bednarczyk otworzył kranik, bo jeszcze przed przerwą dołożyli swoje bramki Marcel Zylla i Dominik Steczyk. Huraganowa ofensywa Polaków trwała niemal do samego końca. Można mieć zastrzeżenia do dojrzałości taktycznej polskich zawodników, którzy atakowali zbyt niecierpliwie, ale po zwycięstwie 5:0 faktycznie można uznać, że nakreślony plan został wykonany, chociaż sytuacji bramkowych było kilkanaście. Sam trener zresztą mówił, że ten mecz należy „wybiegać”.

Porządek w środku pola

W stosunku do przegranego meczu z Kolumbią zaszły w drużynie cztery zmiany – wszystkie udane, bo Bednarczyk, Zylla, Nicola Zalewski i Adrian Łyszczarz wyróżniali się na boisku. Zylla był najbardziej aktywnym zawodnikiem w ataku i oddał aż sześć strzałów (nie licząc dobitek i strzałów zablokowanych), Łyszczarz mu pod tym względem dorównywał i na dodatek zrobił porządek w środku pola, a debiutujący na tym poziomie wiekowym Zalewski okazał się „odkryciem meczu”.

Jeszcze w marcu grał w reprezentacji do lat 17 w eliminacjach mistrzostw Europy w Szkocji. Polska odpadła po remisie z gospodarzami 1:1 i porażkach z Rosją 2:3 oraz Portugalią 1:2 (w tym meczu zdobył bramkę). Urodził się w Tivoli koło Rzymu, trenuje i gra w juniorach AS Roma, a jego reprezentacyjny awans aż o trzy roczniki nie był przypadkiem, bo był dokładnie obserwowany i Magiera oglądał nawet mecze włoskiej ligi juniorów z jego udziałem.

Wygrana zgodnie z planem. Polska gromi Tahiti. Czas na Senegal

Zalewski, który 17 lat skończył w styczniu, jest jednym z najmłodszych uczestników tych mistrzostw, a na pewno najmłodszym w zespołach europejskich i liczących się zamorskich. W meczu z Tahiti miał jednak mocną konkurencję: w kadrze rywali jest aż trzech młodszych od niego. Stoper Tevaitini Teumere w kwietniu skończył dopiero 16 lat, a więc ma prawo gry w rozgrywkach dwudziestolatków dopiero od niecałych dwóch miesięcy.

Fatyga aż do Wersalu

On akurat do Polski nie miał daleko, bo mieszka w Tuluzie we Francji, ale dla większości jego kolegów jest to niezwykła wyprawa. I tu zaskoczenie – chociaż odległa geograficznie, Polinezja Francuską, której częścią jest Tahiti, stanowi część… Unii Europejskiej, bo Francja zlikwidowała kolonializm w ten sposób, że uznała swoje kolonie za „terytoria stowarzyszone”. W niedzielę na Tahiti też odbywały się wybory do parlamentu europejskiego, a nas wpuszczają z dowodem osobistym. Ładnie tam, tylko dlaczego tak daleko? Najlepsza drużyna Tahiti ma prawo gry w rozgrywkach o Puchar Francji. Odpada oczywiście w pierwszej rundzie, ale to wielka atrakcja dla zawodników (jeżeli trafi się mecz wyjazdowy) i dla tamtejszych kibiców, gdy przyjeżdża zespół z Francji, choćby i trzecioligowy.

W tym sezonie grał w pucharze zespół Dragons Papeete, który pofatygować się musiał na mecz aż do Wersalu, gdzie przegrał z miejscowym zespołem 0:2. Drogę do Europy wcześniej niż koledzy poznał obrońca Hennel Tehaamoana (ten z czerwoną kartką), który grał w tym meczu. Piłkarze z Tahiti podarowali rywalom polinezyjskie naszyjniki z koralików i muszelek, a po meczu świetnie bawili się z polskimi kibicami, którzy zgotowali im serdeczną owację. Trener Bruno Tehaamoana trochę narzekał na rozmiary porażki, ale generalnie jego zespół jest nad kreską po dwóch meczach. Stracił do tej pory tylko osiem goli, podczas gdy poprzedni udział Polinezyjczyków w mistrzostwach zakończył się bilansem bramkowym 0:21. Nawet ci najsłabsi stają się trochę silniejsi.

Wojciech Filipiak

 

Na zdjęciu: Tahitańczycy nie okazali się zbyt wymagającym rywalem, ale za to są ludźmi niezwykle sympatycznymi.

 

ZACHĘCAMY DO NABYWANIA ELEKTRONICZNYCH WYDAŃ CYFROWYCH

e-wydania „SPORTU” znajdziesz TUTAJ