Straszyli go białaczką, ale on znów gra

Rozwój w dwóch ostatnich meczach zdobył co prawda tylko punkt – remisując (2:2) w Łęcznej i ulegając (1:3) Zniczowi Pruszków – ale są w życiu sprawy ważniejsze od wyników. Wszystkich przy Zgody 28 bardzo ucieszył fakt, że do gry wrócił Marcin Kowalski. Kapitan katowickiej drużyny zanotował dwa wejścia z ławki, choć jeszcze kilka tygodni temu trudno było wyrokować, czy będzie mu jeszcze kiedykolwiek dane walczyć o ligowe punkty.

Z okna widział boisko

27 lipca – przeddzień meczu 2. kolejki z Widzewem Łódź i dzień 31. urodzin Marcin Kowalski zapamięta do końca życia.

– Pracuję w nieruchomościach. Po treningu pojechałem pokazywać klientom mieszkanie. Nagle zrobiło mi się strasznie słabo. Cały organizm zaczął mnie piec, nie mogłem ustać na nogach. Ludzie, z którymi byłem, zaprowadzili mnie do auta. Miałem drgawki i – wydaje się – wysoką temperaturę. Źrenice? Jakbym zażył narkotyki. Było fatalnie i czułem, że powoli odpływam. Wiedziałem, że mama Kamila Łączka (innego zawodnika Rozwoju – dop. red.) pracuje w Zabrzu w szpitalu, dlatego zadzwoniłem do niego. Przyjechali po mnie i wzięli na oddział. Najlepsze jest to, że mówimy o szpitalu niedaleko Gwarka. Po kilku dniach, gdy już byłem w stanie podnieść się z łóżka i usiąść, a nie tylko leżeć, to z okna patrzyłem na boisko i zastanawiałem się, czy kiedykolwiek będę mógł wrócić do uprawiania sportu – opowiada lewy pomocnik Rozwoju.

Długo nie było dokładnie wiadomo, co mu dolega. Trudno było o postawienie jednoznacznej diagnozy. – Lekarze stwierdzili, że mógł być to udar, wyczerpanie organizmu, zbyt duże wyeksploatowanie. Nie przysłużyły mi się też leki przeciwbólowe, które brałem z powodu urazu, z jakim zmagałem się w okresie przygotowawczym, kiedy naderwałem łydkę. Trafiłem do szpitala w dość ciężkim stanie. Usłyszałem, że to walka nie o zdrowie, a o życie. Zrobiło się poważnie. Udar słoneczny, obrzęk mózgu, niedobór białych krwinek, po kilku dniach – zapalenie trzustki… Przez dwa tygodnie funkcjonowałem tylko i wyłącznie pod kroplówką. Schudłem 8 kilogramów, straszono mnie nawet białaczką… Scenariuszy było naprawdę wiele. Część z nich naprawdę czarnych, ale wywinąłem się z tego. Śmieję się, że złego licho nie bierze. Mocniej odbiła się ta historia na żonie Monice, która codziennie czuwała przy szpitalnym łożu. W ogóle nie brałem pod uwagę czarnego scenariusza. Te dwa miesiące rozbratu z boiskiem to dla mnie i tak bardzo dużo – mówi Marcin Kowalski.

Musi trzymać dietę

Drużyna była ze swoim kapitanem. Marek Kolonko, szkoleniowiec bramkarzy, zmontował 4-minutowy film z wypowiedziami trenera Rafała Bosowskiego, Tomasza Wróbla czy okrzykiem całej szatni „Kowal, czekamy na ciebie”.

– Nie ukrywam, że gdy to zobaczyłem, łezka się zakręciła. Wychodząc ze szpitala, byłem wrakiem człowieka. Miałem trudności z poruszaniem się, na nic nie miałem ochoty.

Czas grał jednak na moją korzyść, wyniki poprawiały się, z wizyty na wizytę otrzymywałem coraz lepsze wiadomości. Gdy tylko byłem już w stanie poruszać się o własnych siłach, od razu przyjechałem na Rozwój i wszedłem do szatni. Chciałem być znowu blisko drużyny, żyć meczami, dlatego poprosiłem o możliwość przebywania na ławce – zdradza 31-latek.

Pięć z ośmiu straconych kilogramów już odzyskał. Teraz pracuje nad odbudową formy piłkarskiej. – Przez tę trzustkę wszystko musiałem mieć gotowane. Muszę ją doprowadzić do lepszej kondycji, bo jeszcze trochę cierpi. Trzymam się więc diety. Muszę mieć lekkostrawne menu, ubogie w tłuszcze, nie mogę pić kawy czy kakao. Kilka składników zostało wyłączonych.

Bardziej patrzę jednak na kwestie sportowe i to, że brakuje pary w płucach. W chwili, kiedy poczułem się już lepiej fizycznie, powoli zacząłem trenować. Początki były jednak bardzo trudne. Robiłem dwa okrążenia truchtem wokół boiska i miałem dosyć, kręciło mi się w głowie. W ostatnich minutach meczu w Łęcznej, mimo że wszedłem tylko na kwadrans, naprawdę był problem z zaczerpnięciem powietrza. Teraz z dnia na dzień jest jednak lepiej – przyznaje piłkarz.

Już nie goni za pieniędzmi

Marcin Kowalski zdaje sobie sprawę, że powrót do wyjściowego składu może nastąpić dopiero wiosną, po przepracowaniu zimowego okresu przygotowawczego. Nie używając górnolotnych stwierdzeń, dziś patrzy na życie inaczej. – Nie warto jest ulegać temu wyścigowi szczurów, są ważniejsze rzeczy. Gdy przekroczymy pewną granicę i zdrowie się posypie, potem nie jesteśmy już w stanie zrobić niczego i żadne pieniądze nam nie pomogą. Warto skupić się na bardziej wartościowych kwestiach, rodzinie i znajomych, a nie od rana do wieczora, od poniedziałku do niedzieli, gonić za pieniędzmi.

Nie ukrywam, że odpuściłem sobie, bardziej dozuję obowiązki. Robię sobie więcej wolnego, nie jestem tak zabiegany jak wcześniej. I… tylko oby nie było tak, że za chwilę zapomnę o tym, co się stało – podkreśla pomocnik.