Marcin Lijewski: Byliśmy katami sami dla siebie

 

Z Magdeburga, gdzie pana zespół przegrał rewanż w Pucharze EHF 26:37, wróciliście cali na ciele. Ale czy na duszy?
Marcin LIJEWSKI: – Cóż, to była bolesna lekcja. Mam nadzieję, że chłopcy przekonali się, ile jeszcze jest do zrobienia, ile im brakuje…

Robiliście już analizę meczu?
Marcin LIJEWSKI: – Nie mam nagrania i nawet nie chcę tego oglądać. Chcę zapomnieć o tym meczu jak najszybciej i przejść do naszej ligi, iść dalej. Nie ma już co dołować zespołu, trzeba szukać pozytywów. Swoje niezadowolenie wyraziłem w szatni po meczu i wystarczy.

Dwumecz przegraliście 21 bramkami. Czy to oznacza, że rywal odarł was ze złudzeń?
Marcin LIJEWSKI: – Mówiłem to już przed rywalizacją i powtarzam, że nikt o zdrowych zmysłach nie myślał, że powalczymy z Magdeburgiem o awans. Ale tak, potwierdzam, że mój zespół było stać na nawiązanie bardziej wyrównanej walki w każdym z meczów. Oczywiście, była niezła pierwsza połowa w Zabrzu (przegrana 15:17 – przyp. red.), były dobre momenty. Ale to za mało… Brakowało nam konsekwencji. Inna sprawa, że w rewanżu Magdeburg zagrał na nadspodziewanie wysokim poziomie, niestety trafiliśmy akurat na moment, kiedy bardzo chcieli zrehabilitować się za poniesioną kilka dni wcześniej w tej samej hali porażkę w Bundeslidze z Fuechse Berlin.

O co miał pan do podopiecznych pretensje? Może po prostu ten wynik to adekwatna różnica w umiejętnościach obu drużyn?
Marcin LIJEWSKI: – Uważam, że stać nas było na więcej. Proszę mi uwierzyć, nie ma między nami aż takiej dysproporcji, wiem, co mówię… Ale nie widziałem w naszej grze wiary we własne siły, mentalnego przekonania, pewności tego, co potrafimy zagrać z przeciwnikami w kraju. Po meczu nie zauważyłem też, żeby któryś z zawodników był „wypruty” czy słaniał się na nogach.

To ciekawe, bo Górnik nie był pod presją, że w tej rywalizacji coś musi…
Marcin LIJEWSKI: – Presji nie było żadnej, mogliśmy się tylko uczyć. Nie wiem, czy nasza słabsza dyspozycja wynikała z jakiegoś strachu czy szoku, że gramy z czołówką Bundesligi… Znamienne, że jak graliśmy odważnie, bez kompleksów, to wychodziło, a jak górę brała asekuracja, niepewność, oddanie piłki zamiast wejścia i rzutu, to od razu byliśmy za to karani. Był przechwyt, szła kontra, i tak traciliśmy masę bramek. Większość po naszych błędach albo niedopracowanych sytuacjach. Sami sobie robiliśmy pod górkę.

Graliście jednak z drużyną z czołówki Bundesligi, której budżet jest o kilka a może i kilkanaście milionów euro większy od waszego…
Marcin LIJEWSKI: – Jasne, było to widać na boisku. Magdeburg ma w składzie niemal samych reprezentantów, w tym mistrza olimpijskiego (Duńczyk Michael Damgaard – przyp. red.). Grają bardzo szybki handball, niespotykanie szybki. U nas na kadrę jeździ tylko Adrian Kondratiuk, i to od niedawna, mamy jeszcze kadrowiczów Czecha i Holendra. Ale Niemcy wykorzystywali głównie nasze błędy, zawahanie, niepewność. Powtarzam, największymi katami byliśmy sami dla siebie.

Nie żałuje pan, że wpadliście na tak wysokiego konia, a nie wylosowaliście na przykład Azotów i – tak jak Gwardia Opole – nie zagracie w fazie grupowej?
Marcin LIJEWSKI: – Absolutnie nie. Nasz cel od początku sezonu jest jasny, to półfinał superligi. Skupiamy się na najbliższych meczach, już w sobotę gramy w Szczecinie. Mamy za wąską kadrę, żeby bić się na dwóch czy trzech frontach. Ta dawka meczów w lutym i marcu mogłaby być dla nas za duża. Najpierw zresztą trzeba zaistnieć w kraju, coś osiągnąć, zdobyć, a dopiero potem można zastanawiać się, czy może warto powalczyć w pucharach.

 

Na zdjęciu: Marcin Lijewski był rozczarowany postawą podopiecznych w pucharowym dwumeczu.