Mariusz Bacik – z miłości do koszykówki

Mariusz Bacik w latach 90-tych ubiegłego wieku należał do czołowych koszykarzy w kraju. Był ikoną bytomskiego klubu. Początki wcale jednak nie były łatwe. Do koszykówki trafił przypadkiem.

– Jako 14-latek brałem udział w mistrzostwach szkół podstawowych w Piekarach Śląskich skąd pochodzę. Akurat na zawody przyjechał trener Stali Bobrek, Henryk Kominek. Zobaczył mnie i strasznie mnie nagabywał bym przyszedł do klubu i spróbował sił w koszykówce. Nie za bardzo mi się to uśmiechało, bo chciałem być piłkarzem. W końcu mnie jednak namówił. Przyszedłem do szkoły sportowej nr 13 w Bytomiu i wsiąkłem – opowiada były reprezentant Polski.

 

Ławkowa nobilitacja

Mariusz Bacik talent do basketu miał ogromny. Szybko robił postępy. Już jako 17-latek trafił do pierwszej drużyny.

– Jak opowiadam dzisiaj chłopakom, jak wyglądało wejście do szatni to nie mogą uwierzyć. Młodzi, w tym ja, musieliśmy się przebierać na stojąco lub pod prysznicem. Ławki zarezerwowane były dla starszyzny.  Każdy z nich miał wyznaczone miejsce i spokojnie się przebierał. My musieliśmy to robić gdzieś po kątach. Dopiero pod koniec mojego pierwszego sezonu w seniorach Adam Fiedler, jeden z liderów, zaprosił mnie na ławkę. Powiedział: chodź młody i siadaj. To była wielka nobilitacja i wyróżnienie. Stałem się pełnoprawnym członkiem drużyny. To było coś, bo najważniejsi zawodnicy zaczęli mnie tolerować – opowiada i dodaje trochę ze smutkiem w głosie.

– Teraz są inne czasy i młodzież nie ma szacunku dla starszych. Jak młody pierwszy raz wchodzi do szatni, wiesza ubranie na pierwszym lepszym haku i wszystko ma w nosie. A na sugestię „starego”, że to jego miejsce odpowiada: Oj tam, oj tam, zaraz twoje miejsce…

 

Parkiet zamiast łóżka

W bytomskim klubie Mariusz Bacik spędził jedenaście lat. Był to bardzo udany okres. Zdobywał medale mistrzostw Polski i Puchar Polski, miał okazję też zagrać w europejskich pucharach. Tylko mistrzostwa kraju zabrakło. Najbliżej był tego w 1996 roku. W finale Bobry przegrały jednak 2:4 ze Śląskiem Wrocław.

Mariusz Bacik, mimo końca kariery, chętnie przybiera koszykarski strój i zagrać w szczytnym celu. FOT. PIOTR KUCZA/ 400mm.pl

– Oczywiście, że żałuję, że nie wywalczyliśmy złota, bo mieliśmy na to potencjał. Niestety, być może przegraliśmy przez moją nadgorliwość. Do tej pory pluję sobie o to w brodę. Pierwszy mecz u siebie wygraliśmy. Przed wyjazdem do Wrocławia przeziębiłem się. Miałem 40 stopni gorączki, ale uparłem się, że muszę we Wrocławiu wystąpić. Zamiast leżeć w łóżku i się wykurować pojechałem. Przegraliśmy. Następne dwa spotkania były w Bytomiu, a ja wciąż nie byłem w pełni sił. No i u siebie jeden z meczów przegraliśmy, co zaważyło na ostatecznym wyniku. Może gdybym nie pojechał do Wrocławia i wyleczył to przeziębienie udałoby się wygrać oba starcia w Bytomiu? Wtedy prowadzilibyśmy 3-1 i nawet gdyby Śląsk zdołał doprowadzić do remisu, decydujący mecz mielibyśmy we własnej hali – wspomina Bacik.

 

Rzut Wardacha

Wcale jednak nie finał ze Śląskiem był wtedy najtrudniejszy. Mnóstwo emocji, nie tylko sportowych, bytomianie mieli również w półfinale z Polonią Przemyśl.

– Nie mieliśmy przewagi parkietu, więc pierwsze dwa mecze graliśmy w Przemyślu. Gospodarze strasznie nas sponiewierali, a kibice opluwali. To była masakra. W Bytomiu doprowadziliśmy do remisu. Znów musieliśmy jechać do Przemyśla. Wiedząc co nas czeka, działacze napisali do PZKosza o wyznaczenie najlepszych sędziów w kraju. I faktycznie zawody prowadził Wiesław Zych, nasz eksportowy arbiter. Sędziował bardzo dobrze. Wygraliśmy, czego miejscowi kibice nie mogli nam wybaczyć. Gonili nas do samego Tarnowa. Nie mogliśmy się zatrzymać nawet na siku – wspomina.

Takich przygód Bacik w swojej karierze przeżył jeszcze kilka. Jedno z najbardziej dramatycznych wydarzeń miało miejsce w Salonikach.

– W 1/8 finału Pucharu Koracza graliśmy z Arisem. U siebie „ogoliliśmy” Greków blisko 40 punktami i wydawało się, że jest posprzątane. W Salonikach przegraliśmy jednak ponad 40 punktami i odpadliśmy. Po latach dowiedziałem się, że nie mieliśmy prawa tam wygrać. Będąc na kontrakcie w Iraklisie Kreta grałem w drużynie z koszykarzem, który jako zawodnik Arisu grał przeciwko nam. Opowiedział mi jak to było. Ówczesny prezes Arisu, a był to majętny gość, nie mógł dopuścić, by jakieś Polaczki wygrały z jego klubem. Porażka oznaczała bowiem stratę kilku milionów drachm z kontraktu reklamowego. No i załatwił. Arbitrzy byli z Bułgarii i Rumunii. Nam wszystko gwizdali, a Grekom wszystko puszczali. Nie mogliśmy też nagrać tego meczu. Kamerę nam zniszczono, jej operator dostał „bombę” i do końca meczu nie doszedł do siebie. Nie mieliśmy więc żadnych dowodów – wyjaśnia Mariusz Bacik.

Gorąco było też podczas meczów derbowych, z Pogonią Ruda Śląska oraz Zagłębiem Sosnowiec. – Pamiętam jak wygraliśmy w Sosnowcu i Heniu Wardach uratował nas przed kibicami. Staliśmy pod koszem jak bidulki, kibice nas otoczyli i czekaliśmy na egzekucję. Wówczas Heniu podniósł jednego z kibiców i rzucił nim w resztę. Darek Szczubiał kolejnemu „sprzedał” kopniaka. Cofnęli się i mogliśmy przejść do szatni.

 

Morderczy trening Gajicia

Przez Bobry przewinęła się cała plejada świetnych szkoleniowców. – Mietek Raba, Heniek Zając, Piotr Pietrzak, Henryk Kominek, Józek Potępa – to byli bytomianie. Czuli tutejszy klimat. Na Józku się skończyło. Zaczęła się akcja z zewnątrz – mówi Bacik. Pierwszym był Miodrag Gajić. Serb mocno zaszedł koszykarzom za skórę.

– Czegoś takiego nigdy nie przeżyłem. Obóz przygotowawczy: 6.00 rano pobudka, po 10 minutach pierwszy trening, czyli bieg ciągły. Potem kąpiel, śniadanie i kolejny trening, 2,5 – 3 godziny w zależności od koncepcji trenera. Obiad, chwila odpoczynku i następne zajęcia, znów 2 lub, 2,5 godzinne. A to nie koniec. Po kolacji jeszcze 2-godzinny trening rzutowy. Po takim dniu mieliśmy wszystkiego dość. Gajić powtarzał, że u niego w Jugosławii tak jest i jak ktoś odpadnie to najwidoczniej się nie nadaje. Jak przeżyjemy taki obóz, to później w lidze wszystkich zajedziemy – mówi Bacik.

Gajić do końca sezonu nie dotarł. Miarka się przebrała po jednym z meczów w Pucharze Koracza. Byliśmy wkurzeni, bo przegraliśmy, a tu do szatni wpadł Gajić i za karę kazał nam robić pompki oraz brzuszki. Ćwiczyliśmy tak 1,5 godziny. W efekcie przegraliśmy też w lidze, bo nie mieliśmy siły, a Gajić zaserwował nam kolejną karę. To był koniec. Musieliśmy coś z tym zrobić. Byłem kapitanem więc chłopaki powiedzieli mi, że mam iść do prezesa i powiedzieć, że albo oni, albo trener. Byliśmy przygotowani na wszystko łącznie z karami finansowymi, a nawet wyrzuceniem z klubu. Po prostu z tym człowiekiem nie będziemy pracowali ani minuty dłużej. Całą noc nie spałem, denerwując się przed rozmową z prezesem. Szef był jednak dobrze zorientowany. Powiedział: idź z chłopakami na salę, Gajić się już w niej nie pojawi. I go zwolnił.

Mariusz Bacik swoje serce i duszę oddał Stali Bobrek Bytom.
Mariusz Bacik swoje serce i duszę oddał Stali Bobrek Bytom. Fot. Włodzimierz Sierakowski/400 mm.pl

 

Dobry człowiek

Mariusz Bacik ma też żal do Serba o sytuację z Markiem Sobczyńskim. – Wielu mówi, że zginął przez niego. Jechał na trening, bo nie widział, że został odwołany. Nikt go nie powiadomił – wyjaśnia. Popularny „Sobek” zginął w wypadku samochodowym pod Kielcami.

Jednym ze szkoleniowców, którzy zrobili na Baciku najlepsze wrażenie jest Teodor Mołłow. Bułgar do Bobrów przyszedł z Wałbrzycha. – Jego treningi nie były zbyt mocne, ale potrafił stworzyć fantastyczną atmosferę i na niej robił wyniki. To jest po prostu dobry człowiek. Nawet jak przegrywaliśmy, to mówiliśmy, że dla niego musimy się spiąć i wygrać – wyjaśnia Bacik.

Mołłow wciąż pracuje w naszej lidze. Prowadzi występujące w ekstraklasie koszykarki PGE MKK Siedlce. W klubie tym występuje m.in. córka Bacika, Ewa.  – To był jeden z powodów, dla których wybraliśmy Siedlce – twierdzi Bacik.

 

FOT PIOTR KIEPLIN / PRESSFOCUS

 

Druga część historii Mariusza Bacika już jutro