Mirosław Smyła: Jeśli się rozstawać, to w takim klimacie

Czy okres siedmiu miesięcy pracy w Koronie zakończył pan z poczuciem porażki?
Mirosław SMYŁA:
– Celem nadrzędnym, samym w sobie, było utrzymanie zespołu na poziomie ekstraklasy. Dziś oczywiście nie wiem, jak liga będzie dalej wyglądać, ale w momencie, gdy odchodziłem z klubu, strata do miejsca utrzymującego się wynosiła 7 punktów. W tym aspekcie dzieła na pewno nie dokończyłem i można powiedzieć, że misja była nieudana. Pozostaje też jednak kwestia półrocznego, wielopoziomowego budowania funkcjonowania drużyny. W porównaniu do chwili – niełatwej – gdy przychodziłem do klubu, zespół zrobił postęp. Nie ma co przesadzać, ale to wartość dodana, coś na plus. Rozmawiałem z wieloma osobami będącymi blisko klubu, odbierają to jako pozytywne działanie. W tak trudnym okresie, jaki globalnie dotknął teraz społeczeństwo, trudno jest skupiać się na drobnych sprawach, ale jeśli okaże się, że w jednej trzeciej będę częścią projektu pod hasłem „utrzymanie zespołu”, to będę czuł satysfakcję.

Czy samo zwolnienie – po porażkach z Lechią i Śląskiem – było czymś, czego się można było spodziewać?
Mirosław SMYŁA:
– Nie, bo realia są takie, że dąży się do utrzymania zespołu w ekstraklasie za wszelką cenę, by ratować klub. Mogę się posiłkować słowami prezesa – powiedział, że to nie jest problem osoby Mirosława Smyły czy Krzysztofa Zająca; że nie ma co się odnosić do błędów, ich wyliczania, szukania dziury w całym. Teraz po prostu trzeba zrobić coś, by jeszcze na finiszu jakoś zareagować; by coś drgnęło w drużynie, coś się ruszyło w zakresie zdobyczy punktowych. OK – zespół nieźle grał, tworzył mnóstwo sytuacji, ale z boiska schodził pokonany. Czyli czegoś było mu trzeba i tego należało poszukać. Na horyzoncie pojawiła się postać trenera Bartoszka, który zna klub i jest w stanie dołożyć coś w aspekcie mentalnym. Poczekajmy na rozwój wypadków. Pierwszy mecz, jaki poprowadził – z ŁKS-em, byłem na nim – w sferze wolicjonalnej toczył się podobnie, jak poprzednie. Zespół bardzo chciał. Nie było to wielkie widowisko – wręcz można powiedzieć, że słaby mecz – ale chodziło o punkty, a te na konto wpadły trzy, łut szczęścia był po stronie Korony.

Gdy w 2015 roku zwalniano pana z Zagłębia Sosnowiec, mocno uderzał pan pięścią w stół mówiąc: „Dajcie mi jeszcze jeden mecz, bo ta drużyna odpali”. Teraz w Kielcach może czuć pan żal, że rozstano się z panem przed konfrontacją z ostatnim w tabeli ŁKS-em, która mogła być taką „na przełamanie”
Mirosław SMYŁA:
– W Sosnowcu pracowałem wtedy blisko dwa lata. Wiedziałem w stu procentach czym dysponujemy, co zrobiliśmy. Inny okres przygotowawczy jest w ekstraklasie, inny w drugiej lidze. Tamta mozolna, wielomiesięczna praca została wykonana na poziomie i z góry wiedziałem, że przyniesie efekt. Przegraliśmy pierwszy wiosenny mecz, ale potem przez cały rok zespół święcił triumfy, był dobrze przygotowany motorycznie. To musiało „zapalić” zwłaszcza, że w moje miejsce nie wskoczył nikt nowy, przejęli to ludzie będący już w sztabie z Sosnowca. Nie można im odbierać tego co zrobili, bo mieli swoje spojrzenie, wyczucie. Co do Korony… Byłem tu raptem pół roku, z jednym, 5-tygodniowym okresem przygotowawczym, w którym wiele się wydarzyło. Mnóstwo spraw, które mają wpływ na to, jak później wygląda zespół. Nie chcę, by to zabrzmiało jak tłumaczenie, ale to, co mnie najbardziej boli, to fakt, że w meczach o punkty nie był w stanie grać skład zbliżony do optymalnego. Wypadli nam z obiegu dwaj lewi obrońcy, przez cztery kolejki czekaliśmy na pauzujących za czerwone kartki Zalazara i Gnjaticia, na moment straciliśmy Żubrowskiego, nie było Mileticia czy Gardawskiego. Gdy spojrzymy na zespół z ostatnich ubiegłorocznych wygranych meczów z Cracovią czy Pogonią, to widzimy, że wiosną skład mocno odbiegał od tego, czym chcieliśmy grać. Mimo wszystko, brakowało nam odrobiny szczęścia, która pojawiła się z ŁKS-em, kiedy o zdobyciu 3 punktów zadecydował przypadkowy rzut karny. Ze Śląskiem czy Lechią tworzyliśmy 120-procentowe sytuacje, a piłka nie chciała wpaść do bramki. Ktoś powie, że to brak umiejętności, ale upieram się, że też łutu szczęścia. Sami traciliśmy gole w nieoczekiwanych momentach. W naszej sytuacji nawet remisy nie byłyby złe, a my schodziliśmy z boiska pokonani. Myślę, że mimo wszystko zostawiliśmy po sobie pozytywne wrażenie. Ktoś zapyta, na jakiej podstawie tak sądzę? Byłem na meczu z ŁKS-em i – co nigdy wcześniej mi się nie zdarzyło – kibice skandowali moje nazwisko, dziękowali za wszystko, co się dla klubu zrobiło. Ludzie zatrzymywali mnie na ulicy, zawodnicy potrafili się pożegnać z ogromną klasą, niektórzy – wręcz wzruszeniem. Jeśli się rozstawać, to tylko w takim klimacie. To jest coś. Przypomina mi się też rozmowa z kieleckimi dziennikarzami. Usłyszałem od nich: „Myślimy, że pana misja się jeszcze tu nie zakończyła; że pojawi się pan, gdy w klubie nie będzie tak ciężko, jak teraz, tylko w lepszym momencie. Będzie tu pan pasował”. To też pozwala mi myśleć, że praca została odebrana pozytywnie. Mimo niskiej pozycji w tabeli.

Czy niejasna sytuacja w akcjonariacie klubu, problemy z właścicielami i powtarzające się głosy, że Niemcy chcą sprzedać Koronę, mocno komplikowała życie?
Mirosław SMYŁA:
– Nigdy w okresie pobytu w Kielcach nie odczułem ze strony drużyny – organizacji zajęć, różnych składowych logistycznych niezbędnych do funkcjonowania zespołu ekstraklasowego – potrzeby posiłkowania się tym tematem. Kwestie pozasportowe w zakresie wpływu na naszą grę mnie nie interesowały.

Ale jeśli w szatni jest większość obcokrajowców i klub ma poślizgi w wypłatach, to zarządzanie taką grupą jest zapewne trudniejsze niż w analogicznym momencie, gdyby szatnię stanowili tylko Polacy.
Mirosław SMYŁA:
– I to jest clou programu. Gdybym nie był w Koronie wśród tylu obcokrajowców, to może myślałbym podobnie. Proszę mi jednak wierzyć, że to tacy sami ludzie jak my, a mocno przereklamowana jest informacja, że zawodnicy zagraniczni nie będą umierać za klub. Ci ludzie mieli świadomość, gdzie są i o co się biją. Utożsamiają się z tym klubem, podoba im się tu, dobrze się w Kielcach czują. Nigdy, powtarzam i podkreślam, nie miałem z żadnym z obcokrajowców problemu. Wszyscy byli bardzo zdeterminowani, rozmowy indywidualne doprowadzały nawet często do wzruszających momentów, bo widziałem, jak bardzo emocjonalnie są w to zaangażowani. Będę chronił tych ludzi, których spotkałem w Koronie, bo żaden nie dał mi odczuć, że jest najemnikiem, który tylko przyleciał do Polski zarobić i jeśli będzie działo się coś złego, to zacznie myśleć tylko o tym, jak stąd uciec. Oni naprawdę mocno chcieli. Raz jeszcze publicznie dziękuję tym chłopakom, że miałem okazję z nimi pracować. Nie są to słowa na wyrost. Gdybym tego nie przeżył, może bym myślał inaczej. Kibicom trzeba jednak dać do zrozumienia, że ta grupa ludzi chce walczyć za Koronę.

Siedem miesięcy spędzonych w Koronie pozwoliło mu stać się dużo lepszym trenerem.
Fot. Łukasz Sobala/Pressfocus

Czy rozmawiał pan z trenerem Bartoszkiem, pańskim następcą?
Mirosław SMYŁA:
– Tak, bo miałem chęć przywitania się i złożenia propozycji. Zapowiedziałem, że jeśli jakakolwiek pomoc będzie potrzebna, to ze swoimi asystentami jesteśmy do dyspozycji. Daliśmy materiały, analizy, niezbędne do przygotowania pod ŁKS, bo był to okres dynamiczny, dosłownie 2-3 treningów. Życzyłem powodzenia. Skoro trener Bartoszek chciał wszystkich rąk na pokładzie, to przystanęliśmy na to, bo zbyt mocno zaangażowałem się emocjonalnie w Koronę, by nie być z nią do końca. Szczerze cieszyłem się z wygranej z ŁKS-em. Nie ma co ukrywać, że mi też jest na rękę, by Korona dalej była w ekstraklasie. Żal, że nie mogłem tu dłużej popracować. Fajne miejsce.

Jeszcze przed zwolnieniem, gdy czytał pan wypowiedzi Macieja Bartoszka, że jest w stanie przejąć Koronę za darmo, uważał pan, że mieszczą się w granicach dobrego trenerskiego smaku?
Mirosław SMYŁA:
– Nigdy nie pozwoliłem sobie na ocenę jakiegokolwiek trenera. Czy to ekstraklasowego, czy z licencją UEFA Pro, czy jeszcze innego. By móc kogoś ocenić, trzeba by długo z tym kimś pracować, a i tak opinia mogłaby być zaburzona. Nie wiem, jak pracuje trener Bartoszek. A wypowiedzi… Każdy ma swoją politykę działania, ukierunkowaną zapewne na to, by przyniosła efekt. Mówi się, że cel uświęca środki. Jest jeszcze taki element jak samoocena, ktoś ma ją zawyżoną, ktoś zaniżoną. Najtrudniej jest wypracować sobie prawidłową samoocenę. Dlatego odpowiadając na pytanie: w aspekcie oceny ruchów trenerów każdy powinien zacząć od siebie.

Gdy wspominam momenty, w jakich odchodził pan z Rozwoju Katowice, Odry Opole, Zagłębia czy teraz Korony, widzę pewien wspólny mianownik. To nie były zespoły w rozsypce, dobrze grały w piłkę, ale jakby brakowało im zęba, charakteru, kropki nad „i”. Widzi pan tu jakąś prawidłowość?
Mirosław SMYŁA:
– Był taki klub, w którym pracowałem na samym początku. Dziś już nikt o nim nie wspomina, może to już nie pasuje. Mam na myśli Orła Psary-Babienica. Tam przeżywałem taką samą sytuację. Po okresie 1,5-rocznej pracy był moment, gdy zespół nieźle grał do 70 minuty, a później przegrywał. Skończyliśmy rundę jesienną na przedostatnim miejscu. To była okręgówka, nawet na tym poziomie rozgrywek działacze chcieli mi podziękować. Świętej pamięci prezes Adolf Więcek powiedział: „Nie! Ten synek ma to prowadzić dalej, bo wie, co chce zrobić”. Od kolejnej rundy już wygrywaliśmy, jak leci. Szliśmy do przodu, świętowaliśmy awanse, zakończyliśmy w trzeciej lidze. Nie uderzam w działaczy. Nie będę mówił o nerwowych ruchach, ale z prowadzeniem zespołu jest trochę tak jak z budową domu. Uwielbiam wylać solidny fundament. Zbudowanie w moment pięknego, kolorowego domku, może zakończyć się tym, że zawieje wiatr i nic z niego nie zostanie.

Jedni mi zarzucali, drudzy się śmiali, gdy dokonałem porównania z gotowaniem ziemniaków. By smakowały, potrzebują czasu i nie da się tego oszukać. OK – mogliśmy działać krótkowzrocznie, na chwilę, by się udało. Ściągnąć 2-3 piłkarzy z zawyżonymi pensjami, a potem się nie wypłacać. Tylko co by było za trzy miesiące? Poszliśmy w kierunku solidnej roboty, krok po kroku, by drużyna miała swój kręgosłup. Spójrzmy na kluby, z których byłem zwalniany. Te drużyny zazwyczaj po moim odejściu dobrze funkcjonowały – na bazie tych ludzi, którzy już w nich byli. W ekstraklasie jednak często trzeba żyć z dnia na dzień, tylko najbliższym meczem. Takie są realia. Jeśli przy okazji coś uda się zbudować – tym lepiej. Czegoś brakło – może odrobiny czasu, wiary, szczęścia, albo wszystkiego po trochu – by Smyła dalej był w Koronie. Wiem, że po tym półroczu – co zabrzmi nieskromnie – jestem nieporównywalnie lepszym trenerem, z większym doświadczeniem i wiedzą, jak funkcjonować na tym poziomie. Wiadomo, że człowiek całe życie się uczy, a umiera głupi, ale warto te doświadczenia w pewnej perspektywie czasowej wykorzystywać. Bez tego półrocza moja wiedza byłaby mocno ograniczona, a teraz mam obraz, jak to wygląda na niemalże wszystkich poziomach rozgrywkowych.

To wiedza czysto piłkarska, czy raczej z zakresu zarządzania grupą, piłkarskiej psychologii?
Mirosław SMYŁA:
– Oczywiście też. Przede wszystkim mowa o piłkarzach o mimo wszystko innych umiejętnościach. Wiele kwestii można z nimi osiągnąć w krótkim okresie i iść do przodu. Taktycznie zespół potrafił stosować wymienność z dnia na dzień, z meczu na mecz. Drużyna szybko opanowywała zmianę ustawienia, na niższym poziomie zajmowało to nieporównywalnie więcej czasu. Jest też druga kwestia, której nie ma na niższych szczeblach, czyli to wszystko, co wokół; medialność tego produktu, poruszania się w nim. Jakie klub ma przełożenie na społeczeństwo, na miasto wojewódzkie… Choć publiczności na trybunach nie było szalenie dużo – mój „rekord” to około 8 tysięcy z Górnikiem Zabrze – to społeczność odpowiedzialna za klub jest ogromna. Czuje się ją na barkach.

Jak mocną ma pan nadzieję, że mimo wszystko wskoczył pan na ekstraklasową karuzelę trenerską?
Mirosław SMYŁA:
– Wcześniej mówiłem o samoocenach. Bywają różne. Będąc Ślązakiem, dużo we mnie pokory. Tym bardziej podobają mi się wypowiedzi Artura Skowronka po sukcesach i kolejnych wygranych Wisły. „Pokora, pokora, jeszcze raz pokora”. Całkowicie się zgadzam. Wiadomo, że nie we wszystkich miejscach takie podejście działa, bo różna jest ludzka mentalność, ale w moim wypadku się to sprawdza. Gdy teraz słuchałem ludzi, dziennikarzy lokalnych czy telewizyjnych, mówiących że „trener mimo wszystko się sprawdził, indywidualnie tym półroczem wygrał”, to jest mi miło. Fajnie słyszeć, gdy ktoś mówi, że podczas pierwszego pobytu w ekstraklasie nie „skreczowałem”, że jakoś sobie poradziłem, mimo że nie ma efektu końcowego w postaci utrzymania, ale podchodzę do tego na chłodno. Każdy dzień spędzony w domu staram się wykorzystywać na dalszy rozwój.

Czy pańskie zawodowe oczekiwania poszły w górę i gdy zadzwoni klub – dajmy na to – drugoligowy – to trudno będzie już przystać na taką propozycję?
Mirosław SMYŁA:
– Nie mam ciśnienia. Nie jest tak, że coś muszę. Mam do czego wracać. W miejscu zamieszkania wypracowałem sobie sportowy obszar, w którym mogę się realizować jako trener, rozwijać, zarządzać. Mam na myśli SMS Radzionków. To przewaga, która powoduje, że nie mam niepohamowanej żądzy zaistnienia, bycia kimś, zarabiania pieniędzy. Kilka tygodni temu oglądałem film „Męska Gra” z Al Pacino, z 1999 roku. Asystent mówi w nim takie słowa: „Wiesz, kiedyś cieszyliśmy się, że wygraliśmy mecz. Pracowaliśmy jako ubezpieczyciele, tak zarabialiśmy, a do klubu chodziło się, czerpiąc radość z każdego treningu, z rozwoju chłopaków. Teraz są media, jedna wielka reklama, ogromne pieniądze. Nasi zawodnicy wyglądają jak gladiatorzy, a trzeba się nimi opiekować jak porcelaną, to trochę brakuje mi podstaw. Chyba wrócę do pracy z młodzieżą”. No złota myśl! Ale… Ja jeszcze tak nie myślę (śmiech). Spokojnie czekam na to, co przyniesie los. Jeśli ktoś będzie chciał trenera Smyłę, bo zamierza budować coś trwałego, na dłużej, rokującego, to mnie to napędzi. Nikt nie powiedział, że dla fajnego projektu nie można zejść pracować niżej. W głębi duszy marzenie o prowadzeniu zespołu ekstraklasowego oczywiście jest i pewnie nigdy nie zniknie, ale czy ktoś jeszcze się na mnie zdecyduje – tego nie wiem. Więcej we mnie w tym zakresie pokory niż wiary. Na razie wiem, że trzeba codziennie się rozwijać, by idąc do kolejnego klubu znowu być w stanie dać z siebie coś więcej. Ktoś, kto tak nie myśli, niech da sobie spokój.

Na zdjęciu: Nie brakuje opinii, że Mirosław Smyła mimo wszystko opuścić Kielce z podniesioną głową.