Mirosław Smyła: Ta praca jest jak narkotyk

Rozmowa z Mirosławem Smyłą, byłym trenerem wielu ligowych drużyn, obecnie związanym ze Szkołą Mistrzostwa Sportowego w Radzionkowie.


Czy Mirosław Smyła spadł z trenerskiej karuzeli?

Mirosław SMYŁA: – Nigdy na niej nie siedziałem… Trudno mi powiedzieć. Czasem spojrzę na Facebooka, media społecznościowe – z obowiązku, bo bywa, że człowiek otrzyma jakieś życzenia, pozdrowienia. Widzę wtedy, jak wiele osób pojawia się w tym przekazie informacji, przypomina o sobie, że istnieje, żyje. Ja nie czuję takiej potrzeby, bo mam co robić. Poczucie bycia niepotrzebnym, gdy okres między jedną pracą a drugą się wydłuża, jest chyba najgorsze dla każdego trenera.

W moim przypadku właśnie trwa najdłuższy okres, w którym nie pracuję jako trener w klubie. Choć były różne oferty, nie podjąłem się żadnego z tych wyzwań. Nie przekroczyły mojego progu chęci. Nie jest tak, że zwariowałem i liczę nie wiadomo, na co – po prostu żadna z tych propozycji nie była na tyle konkurencyjna w stosunku do tego, co robię w swoim miejscu zamieszkania, by coś zmieniać. Ale solidaryzuję się z ludźmi, którzy siedzą w domach, czekają, szkolą się. Czasem czują kumulujący się wewnętrzny ból – po śląsku nazywa się to „jankor”, takie negatywne motyle w brzuchu – czekając bardzo długo na kolejną propozycję. Ja czegoś takiego nie mam.

Czym się pan zajmuje?

Mirosław SMYŁA: – Pięć lat temu rozpoczęliśmy w Radzionkowie budowę Szkoły Mistrzostwa Sportowego – dosłownie 200 metrów od mojego miejsca zamieszkania, w starym budynku przy ul. Knosały. To typowa „tysiąclatka”, leżała odłogiem, wykorzystywana w różny sposób, ale nie taki, jak można by było. Gdy zaczynaliśmy działalność, latem 2017 roku otrzymałem propozycję z Odry Opole.

Było to duże wyzwanie i nie było możliwości, bym się go nie podjął – zwłaszcza że pośrednio wpływało też na promocję tego, co robię w Radzionkowie i naszą wiarygodność. We współpracy z Heńkiem Sobalą, który od wielu lat jest prezesem UKS-u Ruchu Radzionków, szeregiem osób wspierających, na czele z burmistrzem Radzionkowa Gabrielem Toborem, stworzyliśmy SMS. W maju minie pięć lat istnienia stowarzyszenia, którego jestem prezesem i będącego organem prowadzącym szkołę.

To ogromna odpowiedzialność. Codziennie jesteśmy na miejscu, dbamy o to, rozwijamy. Chcemy na tyle ustabilizować i usamodzielnić to miejsce, by nie było już niezbędne przebywanie tu wiele godzin. W ekstraklasowej Koronie Kielce przychodziłem do pracy o 7 rano, a wychodziłem w nocy. Tu jest tak samo. Trzeba troszczyć się o wszystko – od budynku, przez młodzież, po szkolenie pracowników. Zarządzamy dużą instytucją, mającą 200 uczniów i 50 pracowników.

Częściej mówią do pana „prezesie” czy „trenerze”?

Mirosław SMYŁA: – „Prezesie”? Takiego zwrotu sobie nie życzę, choć czasem się pojawia. Kompletnie mnie to nie rajcuje. Lubię, gdy mówi się do mnie „trenerze”. Nie ukrywam, że osobiście mocno wspieram szkolenie na poziomie liceum – juniorów starszych i młodszych, rywalizujących na poziomie pierwszej ligi wojewódzkiej. To coś, czego wcześniej w Radzionkowie nie było. Młodzież fajnie się rozwija, kilku chłopaków podpisało już kontrakty z Ruchem.

Po rozstaniu z Koroną, przez rok nie prowadziłem zajęć jako trener. Uciekła nomenklatura, kilka innych kwestii. Wychodząc na pierwszy trening po tak długiej przerwie, aż mi zabrakło słów. Uciekł pewien nawyk. Teraz mam przyjemność przebywania na boisku, pomagania, wspierania. Chłopcy też mi w pewien sposób pomagają, bym nie wypadł z rytmu, był na bieżąco z trendami. Trzeba z żywymi naprzód iść i się rozwijać. Przy młodych ludziach człowiek nie gnuśnieje.

W tym sezonie prowadzi pan drużynę juniorów starszych UKS-u Ruch Radzionków. Pracując na szczeblu centralnym nieraz w chwilach zdenerwowania powtarzał pan: „Jo sie byda bajtli trenowoł…”

Mirosław SMYŁA: – (śmiech). No tak – wróciłem do podstaw, do bazy. Praca z młodzieżą jest zupełnie inna, bardzo wymagająca. Młodzi ludzie często są zagubieni, nie wiedzą wielu rzeczy, trzeba ich wspierać nie tylko pod względem sportowym. To odpowiedzialność za ich przyszłość. Nie tylko szkolisz, ale i wychowujesz, by mogli ruszyć w świat przygotowani. Nie ukrywam, że to duże wyzwanie. Obcuję z klasą maturalną, która za chwilę zacznie dorosłe życie. Nie wszyscy porobią kariery, ale kilku chłopaków rokuje. Tym bardziej jest potrzeba wspierania ich.

Wywodzę się ze szkolenia dzieci i młodzieży. Zajmowałem się tym przez lata. Potem, w seniorskiej piłce, uciekł pewien nawyk prowadzenia młodych. Dlatego tym bardziej warto było wrócić. Zwraca się uwagę na inne szczegóły, to pomaga w samorozwoju. Wiele kwestii odświeżyłem. Codzienna praca z juniorami daje więcej niż tygodniowy wyjazd na jakiś zagraniczny staż. Tu robisz coś miesiącami. Zejście niżej, do podstaw, otwiera głowę i czasami jest potrzebne.

Na meczach juniorów sporo osób pana zaczepia? To jednak ciekawe, że jeszcze w 2020 roku pracował pan w ekstraklasie, a teraz – w śląskiej lidze wojewódzkiej.

Mirosław SMYŁA: – Ja się tego kompletnie nie wstydzę, a wręcz mam satysfakcję. Chłopcy mi ufają. Wiedzą, co robiłem, gdzie pracowałem, dlatego łatwiej nimi sterować, kierować. Ale to tym większa odpowiedzialność. Efekty są, bo chłopcy rozwijają się pod każdym względem. Czasem stracisz 5 goli z Piastem albo 7 z Górnikiem… Trudno, życie. Pojawiają się wtedy emocje, płacz.

Czysty sport, bez pieniędzy!

Mirosław SMYŁA: – I to jest najpiękniejsze. To, co widoczne w pracy z młodzieżą, to efekt. Gdy solidnie pracujesz, bardzo szybko widać postęp. Zawodnicy też to widzą, dlatego czuje się naturalną radość z bycia trenerem. Może gdy tak wyciszysz się, wygłodzisz, to w razie nadarzającej się szansy powrotu do seniorskiej piłce będziesz miał większy power, bardziej otwartą głowę na to wszystko. A nie tylko asekuracja, bo liczy się wynik. I po co to? Trzeba trenować, wtedy wiele samo przyjdzie.

Brak ciśnienia ułatwia życie. W Legii nawet zawodnicy zdobywający mistrzowskie tytuły po kolejnej porażce tracą pewność siebie, piłka im przeszkadza. A pewność siebie jest w tym zawodzie ważna, by wierzyć w to, co się robi.

Wiele ofert pan odrzucił?

Mirosław SMYŁA: – Nie przesadzajmy. Były z pierwszej czy drugiej ligi. Gdybym siedział w domu, nic nie robił, to z którejś na pewno bym skorzystał. Nie jest tak, że z góry założyłem sobie, że interesuje mnie tylko pierwsza liga czy ekstraklasa. Przecież ja w życiu szedłem od samego dołu, od młodzieży, przez najniższe ligi seniorskie, do ekstraklasy. Mam z tego satysfakcję.

Z jakiej propozycji byłby pan w stanie skorzystać?

Mirosław SMYŁA: – Jesteśmy dziś w radzionkowskim SMS-ie na etapie osiągania stabilizacji funkcjonowania instytucji, co powoduje, że z czystą głową mógłbym ruszyć w Polskę i podjąć się wyzwania. Nie jestem w stanie jasno określić, że to musi być taka czy inna liga. To ma być pomysł, projekt; coś, co pozwala się rozwijać. Wiele można zdziałać dzięki sumiennej robocie z ludźmi, którzy wiedzą, że w piłce nic nie dzieje się na pstryknięcie. Żadna nowa miotła wszystkiego nie posprząta. Widzimy, jaką na przestrzeni lat pracę wykonał Raków i jak dziś rozchwytywany jest jego trener.

Czasem są trenerzy, którzy mówią, że „ja to mam szczęście”. No dobra, ale szczęście wiecznie nie trwa – a ja mam wrażenie, że w polskiej piłce więcej trzeba mieć szczęścia niż włożonej pracy. Nieraz musisz poczekać kilka lat, jak w Rakowie, by przyszła fala efektów. A my zwalniamy trenerów po kilku miesiącach, kilku tygodniach, dzieją się cuda. Nie podoba mi się to. To brzydkie, uwłaczające, bez szacunku do pracy trenerskiej. Ja trenerów zawsze będę bronił. Każdy z nas coś potrafi, ma jakąś koncepcję, filozofię, pokończył kursy i szkolenia. Żeby dziś dostać się na poziom ekstraklasy, trener musi przez wiele lat ciężko pracować nad sobą. Ekstraklasy – a nawet pierwszej ligi, bo zdobycie licencji UEFA Pro to nigdy nie jest łatwa sprawa.

Dlatego nie podoba mi się, że ludzie trafiają na stanowiska zarządcze często nagle, bez przygotowania, nie mają wiele wspólnego z piłką, a potem decydują o zwolnieniu trenera. Nie mamy jednak na to wpływu, takie są realia i trzeba z nimi żyć. A odpowiadając na pytanie – powtórzę, że liczy się nie liga, a projekt, dający nadzieję długofalowej pracy i efektów. W naszym Radzionkowie te efekty są, bo powstało coś z niczego i prężnie funkcjonuje jak na warunki małego miasteczka.

Jak z perspektywy czasu zapatruje się pan na półroczny pobyt w Kielcach? To była niewykorzystana szansa?

Mirosław SMYŁA: – Połowicznie – tak. Mógłbym rozbić to na czynniki pierwsze, ale wtedy rozmawialibyśmy godzinami, a poza tym ciągle do milczenia obliguje mnie tajemnica zawodowa wynikająca z kontraktu. To zapis obowiązujący wiele lat, na którego naruszenie mnie nie stać. Nie chcę też jednak, by ktoś odebrał moje słowa na zasadzie dawania do zrozumienia, że stało mi się w Kielcach coś złego. Nie. Wiedziałem, z czym się mierzę, choć pewne sytuacje w klubie na pewno nie pomagały. Choćby kwestia braku możliwości dokonania transferów zimą… Zima była decydująca. Nim nadeszła, zrobiliśmy bardzo dużo. Przypomnę zwycięstwa z Cracovią i Pogonią, którymi zakończyliśmy grudzień. One spowodowały, że znaleźliśmy się jakby na starcie, wyzerowani. Ale potem działy się różne cuda.

O pewne rzeczy mam pretensje do siebie, na niektóre nie miałem wpływu – i one chyba były istotniejsze. Pamiętam, jak graliśmy na obozie sparing z rosyjską drużyną Arsenal Tuła. Miała z 10 razy większy budżet, a byliśmy lepsi! Graliśmy tak dobrą piłkę, tak mądrą… Nigdy później jednak – ani w sparingu, ani meczu ligowym – już nie było możliwości wystawienia tamtego składu. To było decydujące. Wypadło nam chyba sześciu zawodników, był problem ze skleceniem jedenastki, którą wcześniej wypracowaliśmy.

Mimo tego jakoś szliśmy w górę. Mam satysfakcję, że trening nie poszedł na marne, bo poprawiliśmy bieganie, liczbę celnych podań, oddanych strzałów, stwarzanych sytuacji. Te wskaźniki wybiły w górę, ale nie dawały efektu punktowego, bramkowego. Składowa szczęścia nie dopisała, ale były też kwestie, o jakie jestem na siebie zły.

Na przykład?

Mirosław SMYŁA: – Że tak łatwo podjąłem decyzję o odejściu Michała Żyry. Mógł coś w ataku strzelić, no i Polak. Było nas za dużo, trzeba było kogoś odsunąć, ale to był błąd. Mogłem tego chłopaka zostawić. Dla niego wyszło dobrze – zszedł do pierwszej ligi, w Mielcu natrzaskał goli. Gratulowałem mu potem awansu i transferu do Piasta Gliwice. On na wszystkim zyskał, ale my – nie. Może zdobyłby 2-3 bramki i Korona dalej byłaby w ekstraklasie. Ale nie ma co gdybać.

Czego najbardziej brakuje panu podczas nieobecności w seniorskiej piłce?

Mirosław SMYŁA: – Adrenaliny! Ta praca to jak narkotyk. To oczekiwanie na kolejny mecz, ta nutka niepewności, no i te pięć minut po zwycięskim meczu…. Najpiękniejsze chwile, tego nikt nie zabierze. Ale nawet wygrywając jakieś zacięte spotkanie z juniorami Radzionkowa te emocje też się pojawiają. Do tego nie trzeba kontraktu za dziesiątki tysięcy. Wystarczy mecz juniorów, by ciśnienie skoczyło. Jest różnica między standardową pracą na etacie, a byciem trenerem.

W sztabach ekstraklasowych zespołów są Tomasz Stranc czy Adrian Siemieniec, Wartę Poznań objął niedawno Dawid Szulczek. Ze wszystkimi tymi młodymi szkoleniowcami pracował pan w Rozwoju Katowice. Duża radość, że trzymają się najwyższej ligowej półki?

Mirosław SMYŁA: – Świadczy to o tym, że to, co wyciągnęli z okresu naszej wspólnej pracy, na pewno im nie przeszkodziło, a mnie osobiście dodaje splendoru i pewności siebie. Ci trenerzy dopiero wchodzili do zawodu, byli czyści niczym juniorzy, no i inteligentni, wykształceni, mający talent, dar. Wspomnę jeszcze o Danielu Wojtaszu, który jest teraz wysoko cenionym fachowcu w PZPN i wierzę, że niebawem wyląduje jako analityk albo jedna z osób wspierająca sztab nawet pierwszej reprezentacji. Wierzę w to, a wręcz to wiem! Może nie dziś, nie jutro, a pojutrze… Współpracowaliśmy latami, zasługuje na wiele. W piłce nie brakuje osób, które prędzej czy później zasłużą na swoją szansę.

Czy ja czuję, że nie wykorzystałem swojej? Może tak to się miało ułożyć, może brakło umiejętności, zimnej krwi, albo po prostu talentu. Ale gdzieś byłem, coś widziałem i powygrywałem. W ostatniej kolejce pamiętnej wiosny 2019 w pierwszej lidze miałem furę szczęścia, świętując z Wigrami Suwałki utrzymanie. Gdyby odrobinę tego szczęścia przełożyć na okres pracy w ekstraklasie – to kto wie, czy by się nie udało? Wiele naprawdę nie trzeba było, to wszystko było na styku.

Teraz trzeba czekać na kolejną pracę, ale nic nie robiąc – oszalałbym. Dlatego cieszę się, że codziennie w Szkole Mistrzostwa Sportowego czekają na mnie kolejne sprawy i tematy. To miejsce mocno wykształciło mnie w zakresie zarządzania. Każdy trener powie, że trening jest przyjemnością, ale najważniejsze jest to, co się dzieje poza treningiem. Współpraca z ludźmi – i zażartuję przy tym, że z kobietami. Nigdy nie miałem przyjemności zarządzać kobietami, a one bardzo mocno naciskają, coraz prężniej działają przy piłce. Dotknąłem wielu tematów z zakresu zarządzania zasobami ludzkimi. Zakresy obowiązków, regulaminy wynagradzania, polityka rachunkowości, statuty…

Mirosław Smyła mimo upływu lat imponuje formą i sylwetką. Jesienią występował w Reprezentacji Śląska Oldbojów. Fot. Rafał Rusek/PressFocus

To było dla mnie nowe, musiałem się tego nauczyć – i dalej się uczę. Ale te obszary pozwalają mi szerze patrzeć na to, co się dzieje. Kto wie, z jaką propozycją ktoś kiedyś zadzwoni. Może trzeba będzie czymś zarządzać, a nie tylko wyjść na trening.

Pański syn poszedł w inną dyscyplinę sportu.

Mirosław SMYŁA: – Gra w koszykówkę w Tarnowskich Górach. Skończył 16 lat, jako 15-latek debiutował w drugiej lidze. Piłki nożnej kompletnie nie czuje, nie ma zresztą postury piłkarza. Typowy koszykarz, kawał kloca, wyższy ode mnie. Odrobinę talentu sportowego ma. Cieszę się, że robi coś poza nauką.

Pan zawsze imponował szczupłą sylwetką. Do dziś przykłada pan do tego wagę?

Mirosław SMYŁA: – Mam już 52 lata, cały czas ćwiczę. Z młodymi wyskoczymy sobie czasem na siatkonogę. W parze z Heńkiem Sobalą mamy długą serię zwycięstw. Co jakiś czas ktoś nas wyzywa na pojedynek, a nieskromnie powiem, że jeszcze nie przegraliśmy. Jestem z tego bardzo dumny, że tworzymy taki duet nie tylko w biurach, ale też na boisku. Co najmniej dwa razy w tygodniu korzystam z siłowni.

Niedawno zainicjowałem rywalizację. Pokazałem na 10-kilogramową kamizelkę i zapytałem swoich juniorów, który się w niej podciągnie. Cisza… No to krótko: „Panowie, po kolei ubierać i dawać!”. Jeden, drugi, trzeci nie dał rady. Ktoś podciągnął się raz. Inny – dwa razy, rekord! Zarzuciłem tę kamizelkę na siebie, podciągnąłem się 4 razy. Chłopaki tylko westchnęli i powiedzieli: „Trenerze, to jest niemożliwe”.



Na zdjęciu: Kadencja – choć niedługa – w Koronie Kielce była dla Mirosława Smyły uwieńczeniem pewnej zawodowej drogi – od najniższych lig aż po ekstraklasę.
Fot. Paweł Andrachiewicz/PressFocus