Mistrzowie wśród ofiar sowieckich katów

Wielu sportowców, również olimpijczyków, zostało zgładzonych przez NKWD wiosną 1940 roku. To im, 10 lat temu, zamierzał złożyć hołd ś.p. prezes PKOl-u, Piotr Nurowski.

10 kwietnia 2010 roku jedną z 96 ofiar katastrofy prezydenckiego Tu-154 w Smoleńsku był prezes Polskiego Komitetu Olimpijskiego, Piotr Nurowski. Do Katynia zmierzał po to, aby oddać hołd wymordowanym tam wiosną 1940 roku, a także w innych miejscach kaźni polskich oficerów, olimpijczykom, a było ich ośmiu, a także wszystkim sportowcom, których było około 70. Na łamach „Sportu” przypominaliśmy już sylwetki zgładzonych piłkarzy, wśród których był również olimpijczyk, Marian Spoida. Przy jego szczątkach, podczas ekshumacji w 1943 r. znaleziono m.in. legitymację członkowską Klubu Sportowego Warta Poznań. Był z nim związany jako piłkarz, a w 1929 roku zdobył mistrzostwo Polski. Tuż po tym zakończył karierę zawodniczą i pracował jako trener, a Warcie wierny pozostał do samego końca.

Kiedy w hokeju znaczyliśmy wiele

Więcej od Spoidy, bo aż pięć złotych medali mistrzostw Polski miał na swoim koncie hokeista Aleksander Kowalski. Wszystkie zdobył z AZS-em Warszawa, który zdominował pięć pierwszych edycji rywalizacji o palmę pierwszeństwa w naszym kraju. Grał na pozycji obrońcy. Dysponował znakomitymi warunkami fizycznymi, bo mierzył 186 cm wzrostu, a warto zaznaczyć, ze w tamtych czasach hokeiści wyglądali zupełnie inaczej, niż teraz. Liczyła się szybkość i technika. Mniej siła i właśnie warunki fizyczne. Mimo to świetnie wykształcony Kowalski, który był absolwentem Wydziału Bankowego Szkoły Głównej Handlowej, należał do najlepszych hokeistów w początkach tej dyscypliny sportu w Polsce.

Trzeba pamiętać, że wówczas biało-czerwoni w światowym hokeju znaczyli zdecydowanie więcej niż teraz. Nasz bohater dwa razy, w 1929 i 1931, wraz z reprezentacją Polski, stanął na drugim stopniu mistrzostw Europy. A w drugim z wymienionych przypadków nasz zespół, podczas turnieju w Krynicy-Zdroju, okazał się lepszy od… Czechosłowacji. Dziś to nie do pomyślenia.

Aleksander Kowalski dwukrotnie reprezentował Polskę na ZIO. W 1928 roku w Sankt Moritz i cztery lata później w Lake Placid. To, że Polacy w ogóle dotarli do Stanów Zjednoczonych, było sporą zasługą polonusów, bo podróż przez ocean była długa i niezwykle kosztowna. Kowalski strzelił gola w przegranym 1:2 meczu z Niemcami. Gdybyśmy ten mecz wygrali, to kto wie, może Polacy stanęliby na olimpijskim podium… Nie było o to tak trudno, bo w turnieju uczestniczyły tylko cztery drużyny. Ostatecznie jednak brązowe medale przypadły Niemcom, z którymi przegraliśmy drugie spotkanie 1:4.

Po zakończeniu przygody ze sportem nasz bohater pracował na wysokim stanowisku państwowym. Walczył w Kampanii Wrześniowej i 25. dnia tego miesiąca został aresztowany przez NKWD w Dubnie, skąd trafił do obozu w Kozielsku. Już z niego nie wrócił.

Kolega z drużyny uszedł z życiem

W Kozielsku Kowalski spotkał innych olimpijczyków, z tą różnicą, że letnich. Wśród nich byli też medaliści, a nawet klubowy kolega z warszawskiego AZS-u, Stanisław Urban, który w barwach tego klubu grał w… rugby. Brązowy medal olimpijski zdobył jednak w wioślarstwie, a w tej dyscyplinie sportu reprezentował barwy Warszawskiego Towarzystwa Wioślarskiego. Znalazł się w składzie naszej czwórki ze sternikiem na igrzyska olimpijskie w Los Angeles, w 1932 roku. W eliminacjach polska osada miała najlepszy czas, ale w finale musiała uznać wyższość Niemców i Włochów. Wcześniej Stanisław Urban startował na IO w Amsterdamie, w wyścigu ósemek, w którym biało-czerwoni uplasowali się na czwartej pozycji. Był ponadto wielokrotnym medalistą mistrzostw Polski. Był podporucznikiem rezerwy, ale nie wiadomo w jakich okolicznościach dostał się do sowieckiej niewoli i trafił do Kozielska, a następnie został zgładzony, strzałem w tył głowy, w Katyniu.

Śmierć, w ten sam sposób, poniósł tam również wybitny polski jeździec, Zdzisław Szczęsny Kawecki herbu Gozdawa. Szlachcic, żołnierz zawodowy, we wrześniu 1939 roku rotmistrz Wielkopolskiej Brygady Kawalerii. Trzy lata wcześniej, podczas IO w Berlinie, startował w konkurencji WKKW. W rywalizacji indywidualnej, dosiadając „Bambino”, zajął 18. miejsce. W drużynowej zdobył srebrny medal, który przypłacił… dwoma złamanymi żebrami, bo podczas próby terenowej spadł z konia i uderzył w drąg. Wsiadł nań i… upadł jeszcze raz, ale do mety dotarł! Polacy zdobyliby wówczas złoty medal. Nie zaważył na tym jednak upadek Kaweckiego, a jawny szwindel niemieckich sędziów, którzy – w asyście niemieckich żołnierzy zabezpieczających trasę – innemu z naszych jeźdźców, Henrykowi Roycewiczowi-Leliwie, kazali zawrócić i jeszcze raz zaliczyć przeszkodę numer 20, której, rzekomo, nie pokonał, co było nieprawdą. Oczywiście mistrzami olimpijskimi zostali jeźdźcy z Niemiec. Roycewicz-Leliwa, podobnie, jak jego poległy w Katyniu kolega z drużyny, również walczył w Kampanii Wrześniowej i też trafił w ręce Sowietów. Losu Kaweckiego jednak nie podzielił, bo… w przebraniu zakonnicy uciekł ze szpitala w Stryju, skąd wszystkich oficerów wywieziono do Kozielska, a potem wszyscy zginęli w lasku katyńskim.

Pierwszy lekkoatletyczny teoretyk

Jeźdźców przed II wojną światową mieliśmy wspaniałych, podobnie jak lekkoatletów. Wyróżniającym się miotaczem lat 20. poprzedniego stulecia był Józef Baran, od 1938 roku Bilewski. Wprawdzie sukcesów międzynarodowych nie odnosił, na IO w Amsterdamie zajął 18. miejsce w rzucie dyskiem, ale był wielokrotnym medalistą MP i kilkunastokrotnym rekordzistą w tej konkurencji, jak również w pchnięciu kulą. Znakomicie odnalazł się jako trener. Na IO w Los Angeles pełnił funkcję kierownika, czyli de facto szkoleniowca, ekipy lekkoatletycznej, a to właśnie tam po złote medale sięgnęli Stanisława Walasiewiczówna i Janusz Kusociński. Można też powiedzieć, że był jednym z pierwszych… teoretyków w dziejach polskiej „królowej sportu”, bo pierwszy podręcznik z tej dziedziny, wydany w 1931 roku, „Zasady nauczania lekkiej atletki” był jego współautorstwa. Nie wiadomo w jakich okolicznościach Józef Bilewski trafił we wrześniu 1939 roku w ręce Sowietów. Wiadomo natomiast, że z obozu przejściowego w Szepietówce przeniesiono go do Kozielska. A w lasku katyńskim został rozstrzelany. Najprawdopodobniej 1 kwietnia 1940 roku.
Zaszczytu reprezentowania Polski na igrzyskach olimpijskich nie dostąpił łucznik Zygmunt Łotocki. To nie tylko jeden z pionierów, ale wręcz człowiek-legenda tej dyscypliny sportu w naszym kraju. A warto pamiętać, że dwie pierwsze edycje mistrzostw świata w łucznictwie – w czasach, kiedy dyscyplina ta nie była olimpijska (do 1972 roku) – rozegrano w Polsce, bo też nasi zawodnicy należeli do absolutnej czołówki światowej. Najpierw, w 1931 roku, we Lwowie. A rok później w Warszawie, gdzie nasz bohater wywalczył tytuł drużynowego mistrza świata.

„ Krew kipi, oddech gra w piersiach, oddech szeroki jak wiatr”

Łotocki był też wybitnym trenerem, bo jedną z jego podopiecznych była 19-krotna medalistka mistrzostw świata, w tym dziewięciokrotnie złota,, Janina Kurkowska-Spychajowa. Łotocki pisał podręczniki dla łuczników. Robił to doskonale, bo ukończył Wydział Filozoficzny UW i pracował jako nauczyciel. Wrzesień 1939 roku zastał go w Piotrkowie Trybunalskim. Do wojska, w stopniu porucznika rezerwy, zgłosił się na ochotnika. Do swojej jednostki w Bielsku Podlaskim, oddalonej o 300 km, dotarł… na rowerze. Po radzieckiej agresji na Polskę trafił do niewoli, a następnie, jak wszyscy poprzedni nasi bohaterowie, do obozu w Kozielsku. W 1943 roku jego ciało zidentyfikowano podczas ekshumacji prowadzonych w lasku katyńskim przez Niemców pod numerem 1865.
Zygmunt Łotocki, był sportowcem, trenerem oraz… poetą. Związał się z grupą skupioną wokół warszawskiego czasopisma „Kwadryga”, działającego w latach 1927-31, do której – przez pewien czas – należał m.in. Konstanty Ildefons Gałczyński. W swojej twórczości wybitny łucznik często nawiązywał do sportu.

„Rytmicznie skandując kroki ruszamy w życia Maraton. Krew kipi, oddech gra w piersiach, oddech szeroki jak wiatr. Trzeba nam biec na spotkanie dalekim, nieznanym światom. Trzeba nam zmierzyć rzut dyskiem, co z ręki Boga padł” – to fragment jednego z jego wierszy..

Na zdjęciu: Stanisław Urban (drugi z lewej) wraz z kolegami z czwórki ze sternikiem. Wioślarz, medalista olimpijski, ofiara zbrodni katyńskiej. Fot. Wikipedia/Narodowe Archiwum Cyfrowe