Modlitwy za zdrowie szejka, czyli chrześcijańskie święta w Zatoce Perskiej

 

Okres Bożego Narodzenia to zawsze szczególny czas w roku. Jak święta wyglądają u państwa Piechniczków?
Antoni Piechniczek: Tradycje świąteczne wyniosłem z domu rodzinnego, gdzie przywiązywaliśmy olbrzymią wagę do świąt kościelnych. Zaczynało się od rorat, na które regularnie chodziłem na godzinę 6 rano, a później przychodziły święta, które zawsze spędzało się bardzo rodzinnie. Z kolei z Wielkanocy najbardziej pamiętam, że zawsze sprawdzało się, czy kolidowało to z meczami ligowymi. Ktoś tak „mądrze” ustalał kalendarz, że czasem w Wielką Sobotę trzeba było grać mecz w Warszawie, a potem jechać z powrotem na Śląsk, do domu. Było to trochę uciążliwe i psuło świąteczny charakter. W czasie Bożego Narodzenia wszyscy na szczęście mieli urlopy.

Z racji pana trenerskich obowiązków nie wszystkie Święta Bożego Narodzenia spędzali państwo w Polsce.
AP: Był taki dziesięcioletni okres. Pierwsze trzy lata spędzaliśmy w Tunezji, w Tunisie. Mamy trójkę dzieci i najmłodsza córka była cały czas z nami, kończyła szkołę tam i w Emiratach. Pozostałe dojeżdżały do nas na Wigilię.
Zyta Piechniczek: Wszystko mieliśmy normalnie. Przywozili zamrożone ryby, kapustę kisiłam sama.
AP: W Tunezji była spora polska Polonia. Pracowało tam kilku trenerów, jak Czesław Ptak od boksu czy Hubert Wagner od siatkówki, byli też moi współpracownicy. Andrzej Płatek był moim asystentem w Górniku Zabrze, a potem ściągnąłem go do Tunisu. W trakcie świąt spotykaliśmy się, łamaliśmy opłatkiem, wymienialiśmy drobne prezenty.
ZP: Trzeba zaznaczyć, że wszędzie, gdzie byliśmy, zawsze był kościół katolicki. Tunezja to była kolonia francuska.
AP: Tak, była tam piękna katedra, ale my uczęszczaliśmy do mniejszej kaplicy. Chodziliśmy tam też na pasterkę, z tym że nie była ona o północy, tylko wieczorem.
ZP: Ale była z udziałem biskupa. Nasza najmłodsza córka była w Tunisie bierzmowana, właśnie w tym mniejszym kościele. Katedra faktycznie była przepiękna, odwiedził ją nawet Ojciec Święty Jan Paweł II, ale wymagała włożenia w nią ogromnych pieniędzy. Nie wiem, jak to wygląda teraz, ale wtedy to był zabytek, który odwiedzali turyści, natomiast msze odbywały się właśnie w tym mniejszym kościele.

Na śnieg nie można było chyba liczyć?
AP: Atrakcja polegała na tym, że wykorzystywaliśmy warunki, które tam panowały. Jeśli po obiedzie było trochę czasu, jeździliśmy nad morze. Morze Śródziemne jest fantastyczne, ma świetne plaże piaszczyste i godzinami można tam spacerować.
ZP: A w grudniu do lasu na grzyby!

W Tunezji na grzyby? Pierwsze skojarzenie, jakie mam z tym krajem, to Sahara…
AP: Tylko Polacy chodzili na grzyby! (śmiech)
ZP: Były to tereny wojskowe, a żołnierze wiedzieli, że tylko Polacy zbierają, więc zezwalali na to. Były tam głównie lasy sosnowe i można było znaleźć suchego maślaka czy rydza.

Kilka lat spędzili państwo także w krajach Zatoki Perskiej: Zjednoczonych Emiratach Arabskich i Katarze. Mówią państwo, że nigdy nie mieli problemu ze znalezieniem kościoła, podczas gdy te kraje kojarzą się jako wrogo nastawione do chrześcijaństwa…
AP: Katar może mniej, ale ZEA były bardzo liberalne.
ZP: Były tam wszystkie kościoły wszystkich religii!
AP: Szejk nawet finansował te kościoły. Na mszach podczas modlitwy wiernych zawsze modliliśmy się za zdrowie szejka, który był sponsorem.
ZP: Jedyna różnica była taka, że dzwony nie mogły dzwonić. Bardzo często kościoły były usytuowane przy samym meczecie, gdzie muezin sześć razy dziennie wyśpiewywał swoje zawołanie.
AP: Korzystając tam dowolnie ze mszy świętych, nabrałem tolerancji. Widziałem, że oni nam pomagali. Szejk sfinansował fantastyczną kaplicę obok kościoła, która latem była klimatyzowana i można tam było ochłodzić się w upalne dni. Pod tym względem nie można było na nic narzekać. Podczas świąt – bodajże środy popielcowej i Wielkiego Tygodnia – odbywało się tam ze 12 mszy świętych dziennie, co godzinę! Było tam wielu pracowników hinduskich, ze Sri Lanki i innych krajów, którzy też byli katolikami. Zaparkować samochód pod kościołem było wręcz niemożliwością! A włączyć się do ruchu… Przez cały dzień tamtejsza policja kierowała ruchem i ułatwiała go. Wiedziała, że to jest święto katolickie i że trzeba tym sterować. Robili to perfekcyjnie i byli bardzo życzliwi. Nie, żeby wlepić komuś mandat, bo źle zaparkował, tylko żeby po prostu ułatwić komunikację.
ZP: Kiedyś w Dubaju podczas środy popielcowej do kościoła podjeżdżaliśmy trzy razy, bo nie umieliśmy się dopchać! Nie mówiąc już o tych miejscach parkingowych. Msze były bardzo rozśpiewane, bo Hindusi, którzy przychodzili całymi rodzinami, uwielbiali śpiewać. Natomiast w Wielki Czwartek, w pamiątkę Ostatniej Wieczerzy, ksiądz autentycznie umywał nogi. Było tam kilkunastu Hindusów, a on naprawdę miał miskę i ręcznik. Było to bardzo poruszające.

Czyli stosunek miejscowej ludności był bardzo pozytywny i nie było żadnych kłopotów?
AP: Wydaje mi się, że tamtejsza radykalizacja jest kwestią może ostatniej dekady – myśmy tam byli dużo wcześniej. Dam taki przykład. Ja zawsze chodzę z łańcuszkiem na szyi. Na treningach, wiadomo, nosiło się jakiś t-shirt i gdy pokazywałem jakieś ćwiczenie, np. pompki, nikt nigdy nie przyszedł do mnie i nie kazał mi go zdjąć. Mieliśmy mnóstwo czasu, bo treningi były wieczorem, więc w trakcie dnia chodziliśmy po plaży. Żona zbierała muszle, które do dzisiaj są w domu, w łazience, a ja biegałem – tak dla własnej tężyzny. Zawsze byłem w łańcuszku i nigdy nikogo to nie raziło! Nikt nie powiedział mi nawet, w formie życzliwości, żebym go zdjął, bo może mi się stać jakaś krzywda. Kogo to obchodziło? Miałem prezesa, który zawsze w święta mówił mi, żebym podjechał pod jego samochód. On jeździł albo luksusowym BMW, albo wypasionym mercedesem. Otwierał bagażnik, a tam dwie skrzynki wina czy jakieś whisky. Pakował to do mojego bagażnika i mówił, że to dla mnie i dla rodziny na święta.

Przecież alkohol jest w ich religii niedozwolony…
ZP: Ale Europejczykom nie zabraniali.
AP: Wręcz przeciwnie. W Emiratach mieliśmy coś, co nazywaliśmy kartą alkoholika. Każdy mógł 10 procent swojej pensji przeznaczyć na alkohol. W zależności ile kto zarobił, tyle wpisywano w tę kartę i za tę kwotę w specjalnych sklepach – które były zasłaniane, żeby widok alkoholu nikogo nie raził – można było kupić trunki z całego świata. W Polsce nie widziałem takiego sklepu z alkoholem, jak tam. Ja z kolei zarabiałem tyle, że te 10 procent było nie do przepicia – przecież nie będę przeznaczał tysiąca dolarów na alkohol. Ale się to kupowało, dlatego że nie ma lepszego napoju po ciężkim treningu w upale niż schłodzone piwo. Niektórzy jeszcze mówią, że organizm w upałach najlepiej przechodzi regenerację, gdy pije rozcieńczoną whisky i że jest to najzdrowszy napój na taką temperaturę. Zawsze miałem jakiś alkohol w domu i gdy ktoś nas odwiedził, można było poczęstować. Pod tym względem tolerancja była niesamowita.
ZP: Ale oczywiście miejscowi czy pracownicy nie mogli przewozić alkoholu. Gdy policja znalazła coś w bagażniku, dostawali mandaty i bali się, bo zależało im na pracy. Pamiętam też, gdy w Tunisie zbliżały się święta Bożego Narodzenia, to kibic – właściciel cukierni – przysłał trenerowi wspaniale ozdobione wypieki z życzeniami świątecznymi. Natomiast gdy zmarła męża mama, a ja akurat byłam w Polsce i ściągałam go do kraju, to prezes klubu przysłał nam kondolencje. Zachowywali się wobec nas bardzo w porządku, nie możemy na nich powiedzieć złego słowa.

Zupełnie inny poziom życzliwości.
ZP: Byli bardzo spontaniczni, a na treningi zawsze przychodziło mnóstwo kibiców.
AP: Proszę sobie wyobrazić, że na treningi były płatne bilety. To były symboliczne kwoty, które były warte połowę kawy, ale trzeba było zapłacić.
ZP: W Tunezji kibice byli niesamowici. Po wygranym meczu przychodzili pod dom i wiwatowali, śpiewali, cieszyli się, dlatego bardzo nas boli serce, że były tam takie zamieszki. Teraz to wygląda pewnie inaczej… Mąż był tam bardzo popularny. „Toni” miał tam prawie pomnik wystawiony. Gdy w Tunisie stanęliśmy na czerwonym świetle, policjanci z oddali machali. „Cześć Toni, życzymy powodzenia!”. Kibice otwierali okna i wołali do nas, to było niesamowite. Gdy byliśmy w kraju, nasi znajomi pojechali na wycieczkę do Tunezji. Ludzie do nich mówili: „Wy z Polski? Toni! Toni Pisznekh!”, bo oni nie wymawiali Piechniczek, dla nich to było bardzo trudne.

W latach 90. przez kilka lat mieszkaliście państwo w Dubaju, który obecnie jest przesyconą bogactwem wielomilionową metropolią, wtedy dopiero się rodzącą. Czy dało się już odczuć wielkie możliwości tego miasta?
AP: Wtedy Polska wyglądała trochę inaczej niż dzisiaj i gdy tam przyjechaliśmy, byliśmy naprawdę pod wrażeniem. W Dubaju były cztery zespoły pierwszoligowe i wszystkie miały identyczne stadiony – różniły się tylko kolorystyką. Ja pracowałem w Al-Shabab, co znaczy „chłopcy”, a naszym kolorem był zielony. Al-Ahli to był czerwony, Al-Wasl żółty, Al-Nasr granatowy – tylko barwy ich różniły. Jeździły tam autobusiki, które woziły dzieci na treningi. Jak jechał żółty autobus, to było wiadomo, z którego klubu. Wszystkie dzieci były ubrane na żółto albo na zielono, zależy gdzie grały. Organizacja była niesamowita. Hindusi już od szóstej rano kosili i podlewali boisko. Od strony infrastruktury to był szok.
ZP: Kluby miały wokół siebie takie małe parki.
AP: Każdy klub zawsze miał fantastyczną halę sportową i to był nieprawdopodobny przeskok. Wspominam to z niesamowitym sentymentem, a dostąpiłem także zaszczytu prowadzenia reprezentacji i Emiratów, i Tunezji. Nie było to jednak na zasadzie, że przyjechałem jako trener, który zdobył trzecie miejsce w mistrzostwach świata. Powiedziałem im, żeby dali mi popracować w klubie i zobaczymy, jak to będzie wyglądać, a potem podejmą decyzję. Dlatego najpierw w Tunezji zdobyłem mistrzostwo i puchar kraju, a potem w Emiratach wygrałem Puchar Zatoki Perskiej. W 1986 roku z Polską byłem na mistrzostwach świata w Meksyku, a dwa lata później na igrzyskach w Seulu z reprezentacją Tunezji. Dwóch polskich trenerów było na tych igrzyskach: ja od piłki i Wagner od siatkówki. Lecieliśmy tym samym samolotem i ja się go pytam: z jakim nastawieniem tam jedziesz? On mówi: jadę, żeby przy tej silnej konkurencji wygrać chociaż jednego seta. Ja mu mówię, że jadę, żeby chociaż jednego meczu nie przegrać. Zremisowałem ze Szwecją i z Chińczykami, a przegrałem z Niemcami, gdzie do przerwy było 1:1. Krótko mówiąc, to były niesamowite przeżycia, które dały wielką satysfakcję. Myślałem sobie, Antek, ty masz szczęście od Boga, że masz w zasadzie dwa sportowe życia: w Polsce i dziesięć lat pobytu tam. Na trzech kontynentach grałeś w eliminacjach do mistrzostw świata. Do dzisiaj interesuję się tym, co się tam dzieje.
ZP: Trzeba też powiedzieć, że rdzennych Arabów w tych Emiratach jest niewielu. Większość to są ludzie przyjezdni, którzy przybyli do pracy. My w Emiratach byliśmy dwa razy i za tym drugim razem było widać, że zmienia się nastawienie do pracowników. Na początku Hindusi czy Egipcjanie mieszkali w slumsach, zbitych z jakiejś blachy, kartonów. gdzieś na obrzeżach plaż dla turystów. Myli się w beczkach postawionych na zewnątrz, co mnie strasznie raziło, że tak bogaty kraj tak traktował pracowników. Ani im dużo nie płacili, ani nie stwarzali warunków mieszkaniowych i serce bolało. Teraz to się zaczęło zmieniać i ci ludzie mają już trochę lepsze warunki.
AP: Śledząc przygotowania do mistrzostw świata w Katarze, podkreślano, że ci wszyscy pracownicy ze Sri Lanki, Pakistanu czy Indii podczas pracy niejednokrotnie spadają z rusztowań. Nie dość, że chodzi tu o kwestię przemęczenia, to oni mają jeszcze takie długie płaszczyki, niemalże za kolana, i w tym pracują. Zahaczy potem o jakiś gwóźdź i już go nie ma… W Emiratach był w klubie Hindus. Wziąłem czapkę, wrzuciłem do niej sto dolarów i zacząłem chodzić po chłopakach z drużyny, żeby się na niego poskładać. Gdy mu to wysypałem, chciał całować mnie po rękach.
ZP: On był tam takim porządkowym.
AP: Tak, on był właściwie od wszystkiego. Układał wszystkim koszulki na półkach, czyścił szatnię i tak dalej. Jeździł z nami na mecze, co też mu dawało satysfakcję, bo spał w hotelu takim jak my i jadł tak jak my.

W islamie istnieje miesiąc postu, ramadan, w trakcie którego jeść i pić można tylko nocą. Czy w pana klubach był on restrykcyjnie przestrzegany?
AP: Gdy graliśmy wyjazdowy mecz z Japończykami, oni termin ustalili w ramadan, bo wiedzieli, że dzięki temu będą mieli duży handicap. Miałem szefa drużyny, który powiedział mi, że można mieć w ramadanie kilkudniową dyspensę, ale później ten okres postu o te kilka dni się wydłuża. Wiadomo, że trzeba coś zjeść i wypić. Jeśli gra się mecz wieczorem, a jest jeszcze ramadan, to nie wyobrażam sobie, żeby nie napić się w przerwie.

Jak w ogóle trafił pan do Tunezji? Był to przełom lat 80. i 90., okres upadku komunizmu i bardzo egzotyczny kierunek.
AP: Dzięki Bernardowi Blautowi, koledze z Legii Warszawa. Grał ze mną, potem był moim asystentem, razem byliśmy na MŚ w Meksyku.
ZP: Po tym turnieju trafił do krajów arabskich. Pracowali tam Polacy i jego też ktoś tam ściągnął.
AP: Pierwszy ruch zawsze był taki, że ktoś komuś pomógł. Blaut mnie nie ściągnął do klubu, ale zaprosił mnie z żoną na wakacje, na tydzień do Tunezji. Powiedział, żebym sobie tylko bilet kupił, no i pojechaliśmy. Przyjeżdżam na lotnisko, a tam czekają przedstawiciele dwóch klubów i federacji. Benek mówi: Antek, słuchaj, ja nie wiem, jakim kanałem oni się dowiedzieli. Może przez mój klub, bo ja tam powiedziałem, że przyjeżdżasz, że byłeś trenerem reprezentacji, że zrobiłeś trzecie miejsce na MŚ i tak dalej. Ja mówię, no dobra, ale z kim tu rozmawiać? On mi powiedział, żebym pogadał z Esperance Tunis, to jest taki tamtejszy Górnik Zabrze. Tym z federacji powiedziałem, że ja nie znam ich metod, ich piłkarzy, niczego nie znam. Pozwólcie mi zacząć w klubie, ja poznam tutejszą piłkę, ligę, zawodników, a po roku podejmiecie decyzję bez zobowiązań. Tak też się stało, z tym że klub nie pozwolił mi na odejście, a tylko wypożyczył mnie na olimpiadę i na inne mecze kadry. Gdy w Tunezji miałem dobre wyniki, prasa arabska o tym pisała, utrzymywał się kontakt między Zatoką Perską a Afryką Północną. No i przyjechał przedstawiciel klubu z Emiratów zapytać, czy nie przeszedłbym do nich. Powiedziałem mu, że chętnie, ale niech nie puszcza farby, żebym ja nie miał potem problemów z wyjazdem z Tunezji. Ten, który to załatwił, od razu po powrocie sprzedał to mediom i już mnie w klubie złapali. Nie ukrywam, mieli do mnie trochę żalu. Mówili, Antek, pracujesz u nas trzeci rok, my chcieliśmy z tobą przedłużyć kontrakt, a ty uciekasz? Oni wiedzieli, że Emiraty są bogatsze i że będę tam zarabiał grubsze pieniądze. To tak, jakby ktoś miał do wyboru Bundesligę albo ligę polską. Wiadomo, że pójdzie do Bundesligi.