Monachium owiane kryzysem

Ostatnie tygodnie były dla Bayernu fatalne, dlatego niezależnie od finalnego zakończenia sezonu w klubie spodziewane jest trzęsienie ziemi.


Na początek trochę liczb. Z ostatnich 8 spotkań Bawarczycy wygrali zaledwie dwa, w połowie z nich ulegli, pożegnali się z Pucharem Niemiec, Ligą Mistrzów i – przed tygodniem – stracili fotel lidera Bundesligi na rzecz Borussii Dortmund na 5 kolejek przed końcem. To w połączeniu ze stylem gry, brakiem formy wielu zawodników i faktem, że mimo dwukrotnego otwarcia wyniku w minionych dwóch meczach Bayern zdobył tylko punkt, doprowadziło do wybuchu frustracji. Zapewne polecą głowy.

Na pierwszej linii ognia nie znajduje się bynajmniej trener. Thomasa Tuchela nikt nie obwinia za aktualny stan, bo choć to on rozegrał 7 z 8 wspomnianych spotkań, to został jednak wrzucony w wir wydarzeń przed ważnym meczem z Dortmundem (który nota bene wygrał w debiucie) i dwumeczem z City. Nie miał czasu na poznanie zespołu, nie miał wpływu na transfery i przygotowanie graczy do końcowej fazy sezonu. Słaba forma zawodników skumulowała się bez jego wpływu, a zmagał się z nią już jego poprzednik, Julian Nagelsmann. Ile w tym winy ex-szkoleniowca, a ile samych graczy – trudno stwierdzić, ale faktem jest, że zmiana trenera w kluczowej fazie, nawet jeśli ten nie radził sobie najlepiej, wyszła Bayernowi bokiem. A to powoduje, że całkiem słusznie palce oskarżających wskazują prezesa zarządu Olivera Kahna i dyrektora sportowego Hasana Salihamidzicia (raczej nie mówi się o prezydencie klubu/prezesie rady nadzorczej Herbercie Hainerze).

Po ostatniej kolejce najwięcej spekulowało się o odejściu Kahna, choć on sam wszystko zdementował. W ankiecie, którą zorganizował magazyn „kicker”, pytając kibiców o winowajcę regresu w Bayernie, większość wskazała jednak Salihamidzicia. „Brazzo” miał fatalne wejście w rolę dyrektora, szydzono z niego, a on sam nie bronił się słabymi ruchami transferowymi. Zeszłego lata spisał się jednak kapitalnie – a przynajmniej tak się wydawało. Ściągnął za grosze Sadio Mane, kupił Matthijsa de Ligta, perspektywicznych Ryana Gravenbercha i Mathysa Tela, sprzedał wypalonego w Monachium Roberta Lewandowskiego za świetne pieniądze. Zespół mocno wszedł w nowy sezon i dyrektor był klepany po plecach, ale maszyna szybko zaczęła się psuć, tak jak jej nowy największy gwiazdor – Mane. Gravenberch i Tel w ogóle „nie dojechali” do Bawarii.

Senegalczyk zaś okazał się bardziej krnąbrny niż wskazywałby na to sympatyczny wizerunek, od wielu miesięcy gra słabo i w niemieckich mediach nie wyklucza się jego odejścia (też z racji jego wielkich zarobków). Pomysł gry bez „dziewiątki” po kilku tygodniach spalił na panewce. Z braku innych napastników na szpicy zaczął grać Eric Maxim Choupo-Moting i wyglądał… przyzwoicie, strzelał gole, ale jak na Bayern to piłkarz co najwyżej uzupełniający kadrę. Z tego powodu Bawarczycy postanowili dokonać wstrząsu. Latem chcą wydać wielką kwotę na zakup klasowego snajpera i wyraźnie pobić dotychczasowy rekord, czyli 80 mln euro za Lucasa Hernandeza.


Na zdjęciu: Sadio Mane miał być nową gwiazdą Bayernu, a okazał się transferowym niewypałem.
Fot. Bagu Blanco/PRESSIN/SIPA USA/PressFocus