Mucha nie siada. Tak długo przegrywać aż się zacznie wygrywać.

I znowu z naiwną nadzieją i drżeniem serca zasiądziemy przed drugim meczem, w którym gramy „o wszystko”.


Ta fundamentalna polska triada „mecz otwarcia, mecz o wszystko, mecz o honor” zgrzyta jednak strasznie, już dawno się przecież zdewaluowała – i znaczeniowo, i językowo, no bo ileż można! Z perspektywy kolejnych rywali w grupie na Euro 2020 potyczką o być albo nie być dla „biało – niech ich jasna krew zaleje – czerwonych”, był mecz numer jeden, czyli bój ze Słowakami. Skończyło się jak zwykle, niepozorni i słabsi rywale złupili nas z zaskoczenia i znienacka i przynajmniej do następnej wzajemnej potyczki rozstrzygnęli kwestię rodowodu Janosika.

Podążając tym tokiem myślenia z Hiszpanią nie gramy więc już o wszystko, honorowe wydaje się choćby 0:1, nawet jeżeli nasi piłkarze przebąkują coś o husarii. Chyba że… chyba że zamiast machać skrzydłami i łajać kolegów swoją monachijską strzelbę choć na jednym turnieju w końcu odpali nasze narodowe bożyszcze.

Między kolejnymi transmisjami podczytuję – a nie ma ku temu chyba lepszego czasu – felietony piłkarskie Jerzego Pilcha, które zmarły przed rokiem pisarz i fan futbolu publikował w latach 1999 – 2006 na łamach „Polityki”, a które to – w zestawie z nie mniej przystępnymi, a jakże przy tym frapującymi felietonami o literaturze – wydało właśnie wydawnictwo wspomnianego tygodnika pod tytułem „Pretensja o tytuł jest jedyną, jaką mieć tu można”.

Czytam więc i łapię się na tym, jak często doraźne przecież niektóre teksty te – zbudowane wokół ówczesnych meczów, turniejów i stadionowych wydarzeń – nic a nic nie straciły na aktualności, choć powstały przecież z lekka 15 lat wstecz.

Ale trudno się temu dziwić, choć też banałem już będzie trącić konstatacja, że Pilch był niedościgłym mistrzem felietonistyki, która – będąc swego rodzaju mniej lub bardziej wprost pisanym dziennikiem autora – staje się precyzyjną, przenikliwą i często uniwersalną wręcz refleksją natury ogólnej, refleksją umysłu owładniętego przecież futbolem także.

Część futbolową otwiera, a jakże!, tekst o obecnym prezesie PZPN-u „Boniek – kwiat mojego sekretu”, tekst dodajmy sprzed niemal dwóch dekad.

Swoją drogą od razu nasuwa się refleksja jak dogłębnie już przez bez mała pół wieku „Zibi” zmonopolizował ścieżki myślenia o polskiej piłce. Zaskakiwał wszak swoją impertynencją, ów ledwie dwudziestoletni młokos, już na mundialu w Argentynie w roku 1978, robiąc szalony w swym tupecie zamach na nienaruszalną zdawało się pozycję w reprezentacji Kazimierza Deyny. Potem była pamiętna „Viva Espania!” roku 1982 oraz słynna klątwa w studiu telewizyjnym po porażce z Brazylią na mistrzostwach w Meksyku, która zaowocowała – a tak, zrzućmy i to na Bońka! – naszą nieobecnością wśród światowej elity przez nieskończone zdawało się lat 16. Po drodze mamy jeszcze lot z Heysel do Tirany roku 1985, czyli od tragedii do euforii w ciągu 24 godzin.

Jak tak dobrze podrapać się w głowę w ciągu półwiecza, ledwie dekada lat 90., okres największej smuty w polskiej piłce (nie licząc barcelońskiego wybryku drużyny Wójcika), naznaczona była piętnem dokuczliwej nieobecności Bońka w polskim życiu futbolowym – już jako trenera bez skutku próbującego nie spaść z kolejnymi zespołami z Serie A, zaszytego potem w swoich rzymskich apartamentach. Ale wkrótce miało się to diametralnie zmienić.

I mamy Boniek to, Boniek tamto, Boniek bee, Boniek mee, a co na to Boniek, gdzie ten Boniek i dlaczego Boniek… Ufff! Dziś – po dwóch dekadach jeszcze bardziej nieznośnej nadobecności, gdy prezesunio na lewo i prawo smaga zabaweczką w postaci konta na Twitterze, zachwycająco dumny z siebie i beztrosko obojętny na docinki najbardziej zapiekłych adwersarzy – aż ciśnie się na usta: nie lepiej było na tych Schodach Hiszpańskich dalej siedzieć?

Pilch „dorwał” Bońka – turyńską „piękność nocy” – w jego nocy najczarniejszej, w momencie największej futbolowej klęski, czyli słynnej rejterady po porażce z Łotwą 0:1 w eliminacjach Euro 2004 – po zaledwie czterech miesiącach w roli selekcjonera. I „oskarżył” go o to, że „nie tyle źle oszacował długość wiodącego do wygrywania czasu przegrywania reprezentacji, co go w ogóle nie wziął go pod uwagę”. Bo „w piłce nożnej trzeba tak długo przegrywać aż się zacznie wygrywać”, po tym poznać trenera dojrzałego.

Wydaje się, że po latach Boniek, ciągający za wszystkie nitki, świadomie albo i nie tę elementarną futbolową prawdę doprowadził do absurdu: Brzęczka zwolnił po eliminacjach wygranych; teraz zaś stoi murem za Sousą po kolejnych porażkach – wiemy już, że Portugalczyk zachowa posadę nawet jeżeli nie wyjdziemy z grupy, a że nie wyjdziemy, wiemy już przecież od meczu „o wszystko”. No chyba że prezes – ku zgrozie bezradnych komentatorów – znów wyciągnie kolejnego królika z kapelusza, w czym zdaje się ostro wyspecjalizował.

I jak kiedyś naród pytał „dlaczego Gmoch nie wystawił Bońka?”, potem dociekał „dlaczego Janas nie zabrał Dudka?”, tak dziś jedna część publiki się dziwi „ale ten Lewy gaśnie w kadrze”, a druga stawia na dramatyczny i bezradny w swej istocie epilog: „cóżeś Bońku z reprezentacją uczynił?”.

Zbiór felietonów Jerzego Pilcha kończy tekst „Wirtuozi nizin” jako wściekle-gorzko-zabawne pokłosie klęski z „wyżynnym” Ekwadorem Anno Domini 2006, choć przecież nie mogło być większego fartu niż wylosowanie Ekwadoru (lub Słowacji – proszę sobie wstawić dowolnie). Wtedy potem graliśmy z Niemcami, dziś potem gramy z Hiszpanią. „Niby bez szans, ale ponieważ nie jesteśmy w tym meczu faworytem…”. Jak się skończyło 15 lat temu?

Cóż nam pozostaje zatem w ten sobotni wieczór? Cytując klasyka, wierzyć w to, że „w piłce nożnej trzeba tak długo przegrywać aż się zacznie wygrywać”. Na Boga i do jasnej – niech ją biało-czerwona zaleje! – cholery, kiedyż w końcu tylko zaczniemy! Bo tak jak Pilch, jeśli czegoś nienawidzimy, to przegrywania właśnie.


Fot. Rafal Rusek / PressFocus