Mucha nie siada. Biała gwiazda, czerwony amok

Toczącą się od tygodni i nieustająco transmitowaną na żywo operę mydlaną z przelewania stu groszy za Wisłę obserwuję z narastającym obrzydzeniem.

Próbuje się nam oto wmówić, że mamy do czynienia z czymś niespotykanym, skandalicznym, kryminalnym i niemal bałwochwalczym, że – niczym Rzeczpospolitą w osiemnastym wieku – tak krakowski klub przez lata rozdrapywała i rozkradała banda cwaniaków, gangsterów i zdrajców, aż ten znalazł się na krawędzi unicestwienia.

Towarzyszy temu powszechny lament nad fatalnym losem „wisełki” i apele o pospieszny ratunek dla zasłużonego było nie było klubu – a im bliżej ulicy Reymonta mieszka sprawozdawca, tym bardziej te nawoływania zdają się histeryczne, wynikające z głębokiego przekonania, że należy temu nadać rozgłos na pół świata, a następnie jakimś zbiorowym pospolitym poruszeniem ponad podziałami natychmiast zaradzić, by wskrzesić feniksa z popiołów. Inaczej dumna „Biała gwiazda” upadnie, czarna zasłona na lata spowije niebo przynajmniej nad połową Europy i nicość nad nicościami, słowem – Armagedon…

No ale w martyrologii zawsze byliśmy najlepsi, lubiliśmy liczyć ofiary w milionach i przechwalać się wybitymi zębami, oczekując współczucia świata. Do tego wiara w cuda, szczęśliwe ozdrowienia, wskrzeszenia z martwych. Teraz mamy się zbiorowo litować nad klubem z tego świata centrum – bo spod Wawelu. Niestety, epatowanie nieszczęściem zwykle wywołuje przekorny odruch odwrotny: zamiast empatii, potępienie – a dobrze wam tak! Wystarczy oddalić się nieco poza krakowski smog, by cała ta krakowsko-kambodżańsko-szwedzko-bógwiejaka tragifarsa i związany z tym medialny amok, wydały się nie tyle śmieszne, co żałosne.

Trzeba przyznać, że Sarapata, nazywana tu i ówdzie ropuchą, i jej gangsta team – próbujący nieudacznie sprzedać wydojoną już do cna krowę – ze swoim kabaretem wstrzelili się idealnie. W krajowym grajdołku otóż wszyscy właśnie rozjechali się na zimowe saksy, a temat – z braku goli, kiksów i fauli – mógł nie schodzić z czołówek mediów, nie tylko sportowych.

No bo jakże to – ekstraklasa bez wiślaków?! A dlaczegóż by nie?! Najwyższa polska klasa rozgrywkowa widziała już nie takie klęski i jakoś z tym żyła. Ot życiowa sinusoida – raz na wozie, raz pod wozem. Nie znam powodów, dla których Boniek i jego świta mieliby naginać paragrafy, byle przy Reymonta odzyskali licencję, a inne kluby ekstraklasy godzić się na obniżenie standardów wobec tylko jednego z nich.

Wątek etycznie wątpliwej potrzeby solidarności zasygnalizował przed paroma dniami mój redakcyjny kolega Darek Leśnikowski, wskazując celnie na innych w historycznej potrzebie, których bezduszny los nie obszedł psa z kulawą nogą – jak choćby o wiele bardziej w zasługach uprawniony chorzowski Ruch (tu dopiero przez lata żywiła się banda!) czy znów balansujący na krawędzi od dekad biedny Górnik Zabrze.

Ja dodam od siebie – a gdzie byli wszyscy „zatroskani”, na czele z widzewiakiem Bońkiem, gdy po równi pochyłej do IV ligi staczał się RTS; albo gdy na łeb na szyję leciał w czeluść inny łódzki klub, także mistrz Polski – ŁKS? Dlaczego bratniej pomocy nie doczekały zbankrutowane po wielokroć „Czarne koszule” z Konwiktorskiej czy inna Polonia – bliska memu sercu – ta z Bytomia?

A co z obijającymi się dziś na piątym poziomie rozgrywkowym Szombierkami, ledwie awansowanym przed chwilą na szczebel wyżej Ruchem Radzionków; dlaczego nikt nie litował się nad Zawiszą Bydgoszcz, Motorem Lublin, swego czasu Zagłębiem Sosnowiec, innymi jeszcze? Przykładów można mnożyć.

Nie było ratunku – i dobrze. Mamy wolny rynek, nie równość pod czerwonym sztandarem. Skoro upadłeś, dźwigaj się sam, choćby od zera, nie oczekuj manny z nieba, nie licz na wyciągniętą dłoń konkurencji. Narobiłeś długów – oddaj, nakradłeś – zwróć, nie masz podstaw walczyć z silniejszymi ekonomicznie – odczekaj aż uzbierasz. Dopiero wtedy aspiruj do elity, nawet jeżeli ta daleka jest od ideału.

Jasne, nikomu nie można zabronić pomocy z dobrego serca, prywatnej – ot, niczym tej wzorcowej wręcz warszawiaka Leśnodorskiego, w altruistycznym geście wracającego do publicznego obiegu po samowyautowaniu z Legii. Mam nadzieję tylko, że ta nowa miłość pana z szerokim dekoltem uprawiana będzie w ramach jasnych i przejrzystych dla wszystkich reguł.

Bo dlaczego przymykać oczy na przerost ambicji, sufitową ekonomię, życzeniowe myślenie, pospolite nieudacznictwo czy wreszcie zwyczajne oszustwo albo i kradzież? Los Wisły mógł być – i zapewne był – losem wielu innych; teraz padło na nią.

Cała futbolowa Polska przez ostatnie lata przyglądała się panującej w Krakowie patologii biernie, teraz powinna wyciągnąć z niej nauczkę. Ale żeby ta się dokonała, ofiara musi upaść na dno – inaczej zawsze będzie pokusa, że w końcowym rachunku i tak znajdzie się ktoś, kto cudem uratuje nam dupę.