Mucha nie siada. Czy Legię miał trener, czy kochanek?

Ktoś mądry powiedział, że jednym autografem pod nowym kontraktem trener składa zarazem podpis pod swoim zwolnieniem; ot los marynarza, który nigdzie nie ma domu.

Pytanie tylko zasadnicze, czy w Legii mieliśmy do czynienia z trenerem, czy podszywającym się pod niego jakimś chorwackim kochankiem. Zdziwienie budzi, że ten romans i tak trwał bite siedem miesięcy, co może jeszcze przynieść nieodwracalne szkody stołecznemu klubowi i wielką euforię w innym miejscu na rodzimej mapie.
Znęcać się nad upadkiem człowieka nie ma co, każdy z nas ma swoje wzloty i gleby, wciąż i niezmiennie intryguje mnie jedynie zaczyn, czyli motywacja decyzji o obsadzie kluczowych stanowisk w firmach mieniących się liderami rynku, nie tylko sportowego przecież.

Bo na jakiej podstawie – poza kaprysem właściciela – największy klub piłkarski nad Wisłą w roli trenera pierwszej drużyny zatrudnia kogoś, kto trenerem nigdy wcześniej nie był? I z drugiej strony – ile trzeba mieć w sobie pewności siebie graniczącej z arogancją, by stanąć przed lustrem i wmówić sobie: tak, nie robiłem tego nigdy wcześniej, ale dam sobie radę, nawet jeżeli dostaję zespół z ambicjami na Ligę Mistrzów…

Odnoszę wrażenie, że tego lustra zwykle nie ma i najczęściej chodzi tylko o zwyczajny skok na kasę. Ale też skłaniam się ku wersji, że taki trener – powtarzam: trener – powinien roztaczać aurę wszechwiedzącego, nawet jeżeli jest nieco na wyrost, trochę się szarogęsić, bufonować, może nawet rządzić grubym słowem, w każdym razie sprawiać wrażenie, że nad wszystkim ma kontrolę i wie, co robi.

Zastanawiam się w tym miejscu, czy poprzednik Jozaka Jacek Magiera, albo Piotr Przybecki w „ręcznym” Płocku – nie tracili w oczach pracodawców, bo byli „zbyt grzeczni”, zbyt poukładani, racjonalni, przewidywalni… Wszak w Polsce nie ceni się konsekwencji, a już cierpliwość w sporcie to towar deficytowy – dominują akcyjność, wstrząs, słomiany zapał. Wystarczy pierwszy poważny kryzys w drużynie i łatwą ręką macha się na autora niedawnego sukcesu, tylko w imię jakiegoś impulsu, który rzekomo każda zmiana musi dać…

Kolejny element to niezbadana tajemnica trenerskiego powodzenia i klęski – Jerzy Brzęczek nie spełnił nadziei w Lechii Gdańsk i GKS-ie Katowice, nagle „odpalił” z Wisłą Płock; Stephane Antiga na przełomie roku kolekcjonował wygrane z siatkarzami ONICO Warszawa i był wiceliderem ligi, by na finiszu przegrać z kretesem bój o play off – to tylko przykłady z ostatnich tygodni.

Pamiętajmy też, że w jakimś stopniu trenerzy drużyn „na świeczniku” są ofiarami pracy „u podstaw”: jakości szkolenia młodzieży, żałośnie opłacanych instruktorów, kiepskich boisk czy szerzej – kultury myślenia o sporcie. No, ale romans z Romeo to była jednak kultura wątpliwej jakości.