Mucha nie siada. E-sport, czyli ja na ten erzac robię eeee!

No niestety, tak już mam, stary analogowy zgred. Cóż poradzę, że dla mnie sport to ten rodzaj aktywności, w którym nie wystarczy ruszać kciukiem. Dlatego nazywanie gry w counter-strike’a e-sportem jest profanacją sportu, a puszczanie tego czegoś w telewizji – a już tym bardziej publicznej! – kompletną aberracją, pobłądzeniem i totalnym ogłupieniem.

Mam przed oczami jeden z bardziej trafionych rysunkowych komentarzy do naszej rzeczywistości: duży chłopak siedzący przy biurku przed komputerem na opustoszałym placu obok bloku i dymek z jego ust: „mama kazała mi pograć na boisku”. Tak wyglądają dziś lekcje wuefu.

O tym, że nasza cywilizacja pędzi na krawędź przepaści nie trzeba chyba nikogo specjalnie przekonywać; sądzi tak przynajmniej większa część generacji, która nie podąża za zmianami, jakie niosą za sobą rozwój technologii internetowej i cyfrowej. A więc i połowa mojego pokolenia, wkraczającego w dorosły świat u schyłku epoki analogowej – adapterów i magnetofonów, maszyn do pisania i drukowanych gazet, które za chwilę z powierzchni ziemi wymiotły komputery, internet oraz media społecznościowe.

Oczywiście wiem, że tak zwany e-sport to poważny przemysł i biznes, którym pasjonują się miliony, a zawodnicy przygotowują się do rozgrywek niczym biegacze do maratonu. I niech sobie taki jest i ma się jak najlepiej; zarazem mam odruch alergiczny połączony z wymiotnym gdy ktoś w mojej obecności nazywa to sportem, niechby i z przydomkiem „e”. No właśnie: eeeee. E-sport jest takim sportem jak dla prawdziwych palaczy e-papieros papierosem – nie produkuje trującego dymu tylko niewinny obłoczek. Jest zwyczajnym erzacem.

Co prawda z rakiem płuc na liczbę zgonów rywalizować jeszcze nie może, ale kwestia czasu – przypadki „zasiedzenia na śmierć przed komputerem” są już notowane.

E-sport jest żałosnym znakiem czasów, w których zamknięci w czterech ścianach ludzie rąbią całymi dniami w swoje klawiatury, mają miliony wirtualnych przyjaciół, ale tak naprawdę są do bólu samotni, bo nie nabrali umiejętności społecznych – nie potrafią (boją się) spotkać z realną osobą w cztery oczy, nie potrafią współpracować i pracować w grupie, izolują się od otoczenia i najbliższych. Zanika kultura rozmowy, spotkań towarzyskich, a niechby i biesiady zakrapianej rozwiązującym język alkoholem.

Niestety, odwieczne prawo gospodarki głosi, że pieniądz gorszy wypiera pieniądz lepszy. Pod „Spodkiem” od siedmiu lat ustawiają się tłumy w kolejkach, które na dużych telebimach chcą oglądać rywalizację w grach komputerowych. Po prostu szał.

Tydzień później wybrałem się z „młodzieżą” do tego samego „Spodka” na inny erzac sportu – show z udziałem Harlem Globetrotters, legendarnej amerykańskiej drużyny koszykarskiej. Żadnych tłumów pod halą, w środku prawie jedna trzecia miejsc pusta – pomijam porównanie cen biletów na oba wydarzenia. Na parkiecie też imitacja prawdziwej rywalizacji – „fikcyjny” mecz z udziałem przeciętnych graczy, niektórych nawet z brzuszkiem, dużo głośnej muzyki, nieco kabaretu i slapstickowych żartów z łamaną polszczyzną i polewaniem widzów wodą na czele oraz spiker, chałturzący znany dziennikarz muzyczny Roman Rogowiecki, namolnie wykładający zgromadzonym, jakim to fantastycznym spektaklem jesteśmy uraczeni. Słowem cyrk.

Mimo wszystko dzieciaki dobrze się bawiły, a może niektóre z nich – zafascynowane cyrkowymi popisami – zainteresują się koszykówką prawdziwą, zamarzą o wielkim sporcie, wspaniałych meczach, grze w reprezentacji albo i lidze NBA; a niechby i tylko wyszły z piłką na boisko – już będzie warto! A o czym mogą marzyć dzieci ściskające dżojstiki i wgapiające się w bezkształtne figury na ekranie monitora?