Mucha nie siada. Esemesy z magistratu, czyli trwoga na Bukowej

Otóż na finiszu wyborczej kampanii sztandarowy projekt społeczny ugrupowania prezydenta doktora Krupy – mianowicie drużyna futbolistów – zafundowała pryncypałowi iście niedźwiedzią przysługę: gładko przerżnęła na Podkarpaciu 0:2, co było kolejnym i jawnym antyargumentem za sypaniem miejskich milionów na tak beznadziejny cel, a zarazem samobójem do siatki jaśnie panującego nad Rawą.

Treść owych wiadomości tekstowych – aczkolwiek tylko domniemywam – mogła zapewne zmrozić krew w żyłach ich odbiorców, co musiało być przez nich odczuwane jako kolejny krąg piekielny: kiedy kurcząca się z każdym meczem w zastraszającym tempie grupa fanatyków odpuściła sobie w końcu połajanki pod oknami szatni znudzona ich jałowością oraz (na zmianę) zaniechała gorących powitań smutnego autokaru u bram Bukowej, za psychiczny mobbing potykających się o własne nogi piłkarzy wzięli się dżentelmeni w garniturach z magistratu. Nic dziwnego, że na Bukowej nawet najtwardszym psychicznie sportowcom mogą drżeć nie tylko ręce, co musi rodzić boiskową kompromitację. I wygląda na to, że to jest krąg bez wyjścia.

Ratunek jednak przyszedł – niedzielnego wieczora, gdy okazało się, że prezydent ostatecznie nie zapłacił nad urną za mrzonki o wielkiej GieKSie. Otóż antydokonania kopaczy wyborcy po prostu mają w głębokim poważaniu, co tydzień temu przenicował już w tym miejscu mój przenikliwy kolega, Andrzej Grygierczyk. Drużyna uczciła to w swoim stylu i bezkompromisowo – przegrywając z najsłabszą jedenastką rozgrywek, choć po ostatnim gwizdku ocenę, kto naprawdę jest w opisywanym towarzystwie najsłabszy, trzeba było zweryfikować.

Ci najwierniejsi przy Bukowej, którzy przed 15 laty byli świadkami słynnej pucharowej Cementarnicy, muszą ją dziś mimo wszystko wspominać z rozrzewnieniem, a po meczu z krakowskimi garbarzami-grabarzami mieli zapewne gorzkie poczucie, że oto ich ukochana gieksiunia osiągnęła kolejne dno. Skojarzenia złowieszczo się domknęły, a zamiast metropolii mamy piłkarską nekropolię.

Koleje ostatnich lat klubu z Katowic wymykają się wszelkim klasyfikacjom; to raczej historia do analizy parapsychologicznej – bo racjonalizm już rady nie daje: nakłady jak na I ligę wielkie, ambicje jeszcze potężniejsze, kibicowska napinka olbrzymia (pamiętne „ekstraklasa albo śmierć”), co roku wymiana całej jedenastki na niby lepszą, a boiskowa rzeczywistość jak była opłakana, tak jest już fontanną łez.

Na Bukowej wciąż zdaje się żyją legendą lat 80. ubiegłego wieku znaczoną sławetnym piętnem Mariana Dziurowicza, ale ówczesny know-how sukcesu do dzisiejszych czasów nijak nie przystaje, a próby wskrzeszenia modelu sygnowane przez Dziurowicza juniora skończyły się przed dekadą największą aferą korupcyjną w polskim futbolu.

Dziś też – na swój sposób – próbuje się klubem zarządzać centralnie, ale z marnym skutkiem. Miasto, jako główny sprawca i reżyser, jest bezwładne, biurokratyczny moloch skazany jest w zarządzaniu wyczynowym sportem na klęskę. Owszem – dystrybucja i administracja środków na rekreację, sport szkolny i młodzieży to rozumiem; ale stawanie w szranki rywalizacji „zawodowców” pod miejskim szyldem może budzić tylko chichot, jakiego właśnie jesteśmy świadkami.

Być może także dlatego, że 300-tysięczne miasto-reżyser nie potrafi wykreować z siebie jednej postaci o proweniencji, talentach zarządzających i charyzmie – niechby i kontrowersyjnej – Dziurowicza seniora; postaci, która potrafiłaby choć w namiastce wejść w buty osławionego prezesa pełną gębą, nawet jeżeli nieraz miałoby to oznaczać grubsze słowo i głośny trzask pięści o stół. Ale musiałby to być człowiek niezależny od wszelkich nacisków, wszechmocny, bez świadomości, że zależy od kogoś z jakiegoś urzędu. Zamiast tego są anonimowi mecenasi na garnuszku prezydenta i ich szydercze esemesy. W epoce darmowych – te są jednak najdroższe w historii.