Mucha nie siada. Hipnoza, czyli dlaczego spod siatki lecą bąki

Legendarny bohater polskiej telewizji sprzed trzech dekad Anatolij Kaszpirowski byłby dumny: oto w trakcie rozdania siedemnastej fazy grupowej mistrzostw świata siatkarzy pan reprezentujący reprezentację Italii tak wiercił wzrokiem dziurę w kuleczkach, że wybrał tę odpowiednią. Zadanie miał ułatwione – do wyboru miał jedną z dwóch. Zresztą na długo przed tym seansem hipnozy, którą ktoś brawurowo nazwał był losowaniem, dochodziły wiarygodne głosy, że Włosi po prostu wyciągną sobie Serbów i Polaków. Partactwa nie było.

Bułgarsko-włoski mundial to idealna kwintesencja istoty wszystkich niby ważnych siatkarskich imprez, z których – jak to ktoś dosadnie określił – niesie się smród jakby kto non-stop puszczał bąki. I to wcale nie cichaczem.

W sumie jest to kawał przedniego kabaretu; uśmiech tylko grzęźnie w gardle, gdy zdać sobie sprawę, że to nie jakieś „Ucho prezesa” oglądamy – nawet jeżeli alegoria do rzeczywistości jest nad wyraz czytelna – nie są to również żadne rozgrywki dożynkowe, w których puchar burmistrza koniecznie muszą zdobyć jego sympatycy, lecz pochylamy się poważnie nad mistrzostwami świata w popularnej grze zespołowej, którą żyje pół sportowego świata i miliony ludzi. Ale niewiele z tego rozumie.

O futbolu globalnym można powiedzieć, że wspiera go wiele patologii, z których demoralizacja pieniądzem jest ledwie wierzchołkiem lodowej góry, ale gdy dochodzi do najważniejszej na kuli ziemskiej imprezy czterolecia nikt przy niej nie kombinuje i nie majstruje, może pomijając podejrzany proceder wyboru gospodarza. Ale na pół roku przed pierwszym szpilem przynajmniej dokładnie wiadomo, kto z kim i kiedy zagra, na jakim stadionie, i gdzie pokopie dalej, gdy będzie wygrywał. A po krótkich przedbiegach grupowych szybko następuje „creme de la creme” – wygrywający jedzie dalej, przegrywający odpada.

Mundial siatkarski? Proszę bardzo – na dwa tygodnie przed jego startem postanowiono, że w Warnie – gdzie zaczynali Polacy – na drugą fazę miały zostać dwie najlepsze drużyny, po czym okazało się, że tę drugą czeka jednak przeprowadzka. Ale to jeszcze mały kwiatek przy całym skomplikowaniu regulaminu, sprytnie trzymanym w tajemnicy do ostatniego odcinka jak w rasowym kryminale.

Otóż w dziewiątym dniu (!) mistrzostw, gdy zawody trwały w najlepsze, a niektórzy zdążyli nawet już wrócić do domów, światowa federacja raczyła poinformować pozostałych uczestników, jakie konkretnie zdobycze przenoszą do kolejnego etapu! Czy tylko punkty, czy także liczbę zwycięstw; czy ważniejszy jest stosunek setów zdobytych do tych straconych, czy jednak skomplikowany matematycznie współczynnik mikropunktów wynikający z ilorazu przez iloczyn do potęgi z pierwiastkiem…?

Do tego to namnożenie rozgrywek grupowych – pierwsza faza, druga faza, trzecia faza… Do absurdalnych pierwszoakapitowych siedemnastu droga niby daleka, ale tendencja jest wyraźna, coraz dalsza od liczby jeden. A o awansie do półfinału dwóch z trzech drużyn może zadecydować mecz, w którym jedna będzie biernie przyglądać się temu, jak dwie pozostałe grają na wynik, który idealnie wypromuje właśnie je kosztem tej pierwszej…

Gubią się w tym wszystkim sportowcy, miotają wytrawni siatkarscy eksperci, którzy na spozieraniu przez oczka w siatce potracili cebulki włosowe, a co dopiero powiedzieć o przeciętnych Januszach i Grażynach – nic dziwnego, że w związku z tymi pokręconymi rebusami swoje zainteresowanie muszą koncentrować na tym, czy Polacy „hurra!” czy też „nic się nie stało”. A z kim gramy i dlaczego – od tego są siły wyższe, czyli kreatorzy siatkarskiej patologii.

Najbardziej smutne w tym wszystkim jest zaś to, że patologię tę od wielu lat wyśmiewa cały świat, jej przykładów namnożyło się od kilku mundiali wstecz na pęczki, ale nie widać, by komuś zależało, aby ją stanowczo odrzucić i uczynić ów siatkarski światek wreszcie czytelnym, jasnym, transparentnym – w gruncie rzeczy takim, jak sama gra. Zrobię tu przypuszczenie graniczące z pewnością, że w 2022 roku śmiech z jednej strony, a lament z innej niósł będzie się znowu.

Trzeba tu napomknąć, że pewną zasługę w częściowym rozjaśnieniu (?) sytuacji odegrała polska federacja siatkówki, wysyłając oficjalne zapytanie w kwestii interpretacji regulaminu. Aczkolwiek z dumy nie ma co pękać i od razu wspomnieć, że mamy swój niebagatelny wkład w podwaliny przeróżnych manipulacji – cztery lata temu to biało-czerwoni mieli przyjechać do Katowic, by zagrać z Brazylijczykami, stanęło jednak na tym, że to Brazylijczycy musieli ruszyć swoje cztery litery i wybrać się do Łodzi, by stawić czoło Polakom – choć przed mistrzostwami, kto do kogo w takim wypadku ma jechać w gości stało dokładnie odwrotnie. Na dodatek „canarinhos” stracili dzień wolnego – na rzecz nas, gospodarzy, oczywiście…

Ostatecznie o wszystkim na szczęście zadecydował parkiet w „Spodku”, gdzie do końca brylowali chłopcy Antigi, ale wydaje się, że moment, w którym mistrzem świata w siatkówce zostaje zespół, który wcale nie musi wygrać ostatniego meczu, jest naprawdę bliski. Jakiej więc hipnozy potrzeba, by siatkę uzdrowić?