Mucha nie siada. Król jest tylko jeden, i nie jest to Leo

W orzeźwiającej fontannie dziewięciu medali polskich lekkoatletów w Tokio – dokonaniu epokowym, a stanowiącym doskonałe alibi dla marnej przecież kondycji całej reszty zawodowego sportu polskiego – na pierwszy plan wcale nie wypływa jeden z czterech złotych.


Oczywiście czapki z głów przed każdym mistrzem olimpijskim Anno Domini 2021, a mamy ich – żeby się w tym liczeniu nie pogubić – całą dziesiątkę (proszę bardzo – zagadka?). Ale przed te wszystkie słodkie frykasy, na czele z przyczajonym i absolutnie zaskakująco nieprawdopodobnym chodziarzem z Bojszów Dawidem Tomalą, wysuwa się jeden z tych, który wcale nie finiszował na bieżni pierwszy – choć wcale nie był tego odległy – lecz ledwie trzeci.

Trudno nie być pod wrażeniem tego, co w ciągu jednego sezonu osiągnął w biegu na 800 metrów Patryk Dobek. Brązowy medal olimpijski dotychczasowego płotkarza po zaledwie nieco ponadpółrocznym treningu na praktycznie nowym dla siebie dystansie budzi powszechny zachwyt pomieszany z zaskoczeniem, a nawet szokiem. I nie jest to zachwyt wąsko ograniczony do krajowego podwórka lekkoatletycznego; z tego co podkreślają naoczni świadkowie wydarzeń na bieżni Stadionu Olimpijskiego, pod wielkim wrażeniem wyczynu Polaka pozostał niemal cały lekkoatletyczny świat, niechby tylko pasjonujący się bieganiem na dwa kółka.

Ten świat od dekady wiedział, że mamy dwóch znakomitych średniodystansowców, Adama Kszczota i Marcina Lewandowskiego. Obu wielce utytułowanych, obwieszonych medalami mistrzostw świata i Europy, ale pozostających z jednym doskwierającym odciskiem – brakiem olimpijskiego spełnienia.

„Lewy” w tym celu „wydłużył się” nawet z 800 do 1500 metrów, od razu zgarnął medal MŚ w Katarze, na lewo i prawo tryskając pewnością siebie, że w Tokio dopełni dzieła. Jak się skończyło, mamy jeszcze świeżo w pamięci – najpierw wywrotka, potem kontuzja. Żołnierz Lewandowski upadł dwa razy i już nie wstał. Sport jest okrutny, prawie jak wojna.

Kszczot, wicemistrz globu podwójny, do Tokio nawet nie dobiegł. Honorowo zrezygnował ze startu, realnie oceniając brak formy i szans w sezonie pocovidowym. Miał dwie olimpijskie okazje, podobno był w świetnej formie, ale za każdym razem nie pobiegł nawet w finale.

A tu proszę, absolutny „świeżak” na 800 metrów już w pierwszej olimpijskiej próbie pokazał wyjadaczom, jak to się robi!

Oczywiście, to się tak łatwo mówi/pisze, dlatego od razu trzeba dodać przynajmniej trzy zastrzeżenia. Pierwsze – Dobek nie był olimpijskim debiutantem, miał już w CV dwoje igrzysk, nad którymi jednak można spuścić zasłonę milczenia – w Londynie zapadł w pamięć z łazienkowej bitki z nadpobudliwym kolegą; w Rio de Janeiro tak się zafiksował, że rozstał się z trenerem, publicznie go piętnując. Jeden z jego starszych kolegów – Paweł Czapiewski – napisał wówczas, że Dobek szoruje po dnie. Ale pewnie z dna łatwiej się odbić.

Zastrzeżenie drugie – Dobek prawdopodobnie ma to, czego nie mieli jego znamienici poprzednicy, czyli oprócz szczypty talentu i chęci do pracy, także idealne geny do biegania 800 metrów oraz iskrę bożą – lub szczęście – jak kto woli. Gdy tamci każdy medal musieli wyrąbać katorżniczą robotą, ten zgarnął go lekko, łatwo i jakby od niechcenia.

Jest jeszcze trzecie, być może najbardziej kluczowe – Dobka do sukcesu doprowadził Zbigniew Król, z którym Kszczot nie chciał dłużej pracować, bo nie potrafił podporządkować się planom autora sukcesów wspomnianego Czapiewskiego czy wielokrotnej mistrzyni halowej Lidii Chojeckiej; biegacz stracił wiarę, że ta współpraca zakończy się olimpijskim podium, także przecież niespełnionym dotąd marzeniem wciąż głodnego i dziarskiego 70-letniego szkoleniowca.

Profesor – jak górnolotnie ktoś kiedyś nazwał Kszczota – uznał, że pozjadał wszystkie mądrości, tymczasem okazał się co najwyżej domorosłym filozofem, któremu pozostaje oblizać się smakiem. W tym czasie Zbigniew Król z Patrykiem Dobkiem stworzyli bez wielkich słów tandem idealny. Warto było Króla słuchać. Bo Król jest tylko jeden!


PS. Skoro nawet Messi już nie jest barceloński, to znaczy, że wszystko ma swój kres. Niech to nie będzie wytłumaczeniem, ale to także ostatni felieton wyżej podpisanego na tych łamach; kiedyś pisanego regularnie, ostatnio już tylko okazjonalnie – co też jest znakiem czasów. Mimo wszystko dobrze było czasem wiedzieć, że „Muchę” się czyta, z „Muchą” się wadzi, z „Muchą” się uśmiecha.

Mam nadzieję przynajmniej, że Czytelników zacnego „Sportu” w tym miejscu nie zanudzałem – tego bym sobie nie mógł wybaczyć. Jakby to nie zabrzmiało, to nie jest pożegnanie, być może spotkamy się jeszcze w innym miejscu, choć raczej nie w Paryżu. Pozostaje mi życzyć Państwu dużo zdrowia i… do „zobaczenia”!


Fot. Rafał Oleksiewicz/PressFocus