Mucha nie siada. Kurier ze Szwajcarii, czyli jak nie zostać kopaczem

Z tą myślą wybrałem się na „Kuriera” Władysława Pasikowskiego. Film o jednym z epizodów z bogatego życia Jana Nowaka-Jeziorańskiego – dla przypomnienia: w trakcie drugiej wojny światowej emisariusza rządu londyńskiego, a po hekatombie m.in. szefa Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa w Monachium.

Obraz, niestety, nie okazał się nowoczesnym kinem w stylu produkcji o agencie 007 czy Jasonie Bournie, choćby i bliższym rzeczywistości; napięcia, emocji, trwogi, seksapilu i dowcipu tyle w nim, co w „Ojcu Mateuszu” i „Plebanii” łącznie; jest raczej grzecznym szkolnym brykiem historycznym relacjonującym bardziej tło i okoliczności dramatycznej decyzji o wybuchu Powstania Warszawskiego.

Nie miałem najlepszych przeczuć. Polskie kino historyczne ostatnich lat dało ku temu wiele zasłużonych powodów. Chciałem jednak przekonać się, co z fragmentem życiorysu Nowaka, w końcu prawdziwej legendy wolnej Polski, zrobił reżyser pamiętnych „Psów”, ważnego „Pokłosia” czy trzymającego w napięciu „Jacka Stronga”. Drugim powodem – być może o wiele ważniejszym – był aktor grający tytułową rolę, o nazwisku Tłokiński.

Dla niewtajemniczonych – Philippe Tłokiński to syn byłego znakomitego piłkarza Widzewa z lat 80. minionego stulecia. Boiskowy kompan Zbigniewa Bońka i Józefa Młynarczyka, ważne ogniwo zespołu, którego wspaniałe boje z Liverpoolem, Juventusem i Manchesterami zrodziły legendę ostatniej polskiej drużyny trzepiącej skórę europejskim mocarzom swoich czasów. Tym samym trwającą już całe pokolenia i przekazywaną z mlekiem ojca dozgonną miłość dla łódzkiego klubu.

To efektem tego właśnie głębokiego i szczerego uczucia, idealnego niemal – nie mam co do tego wątpliwości – po prawie czterech dekadach trwa widzewski fenomen, objawiający się w liczbie rekordowo na skalę krajową sprzedawanych karnetów na mecze trzeciego poziomu rozgrywkowego!

Przyznam szczerze, Tłokiński junior nie powalił mnie na kolana swoim aktorskim kunsztem; wydał mi się zbyt grzeczny, elegancki, dobrze wychowany, a nawet sztywny, a brawura i odwaga bohatera wcale nie komponują się z nazbyt wymuskaną ładną buzią aktora. Być może wynika to z błędu popełnionego przez scenarzystów i specjalistów od obsady; w każdym razie postać, jaką nam dali na ekranie, niewiele ma wspólnego z wyobrażeniem o człowieku, który seryjnie ucieka sprzed nosa cwanych i bezwzględnych hitlerowców, wrażych szpicli i szpiegów; co więcej – próbuje się go wręcz na siłę „uczłowieczyć”, robiąc z niego niezdarę, który omal nie zabija się przy skoku spadochronem i, co gorsza!, nie potrafi jeździć rowerem! A już totalnie nie potrafię zdzierżyć, że bohater ów nie ma za krzty poczucia humoru…

Nie bawiąc się w filmowego krytyka, już na marginesie samego filmu bardziej interesujące wydaje mi się jednak to, jak dokonało się, że Tłokiński junior nie poszedł śladami Tłokińskiego seniora. Choć, dorastając w latach 90. w Szwajcarii, niemal wszystko miał na tacy – wystarczyło czerpać garściami: z genów, ze stworzonych warunków, z ojcowskiej (nad)opieki. Ciekawie relacjonuje ten proces kolega z „WP Sportowych faktów” Marek Wawrzynowski, skądinąd autor wydanej przed kilku laty poczytnej monografii „Wielki Widzew”.

Historia Tłokińskich może być pouczająca dla współczesnych, którzy na punkcie karier swoich dzieci są często zbyt zapalczywi; co czasem płynie z dobrych intencji, nazwijmy je „zabezpieczeniem życiowej przyszłości”, ale często także z niespełnionych, a chorobliwych, ambicji własnych.

Tłokiński senior też miał obsesję ulepienia z syna jeszcze lepszego piłkarza od siebie,. Widział w nim umiejętności i predyspozycje większe od własnych. Junior nie chciał jednak iść w ślady rodziciela. Mimo to przez wiele lat był wręcz psychicznie zmuszany do kopania w gałę. Historia, jakich wiele, a co najdobitniej przedstawił przed laty w swojej książce tenisista Andre Agassi. Na zdecydowane „nie” Tłokiński junior zdobył się dopiero, gdy dorównał ojcu posturą – co znamienne i dające do myślenia.

Do przemiany w sposobie myślenia Wielkiego Piłkarza doszło dopiero, gdy zobaczył 17-letniego syna w szkolnym przedstawieniu, które obejrzało ponad pół tysiąca osób. I zaakceptował, że nie będzie drugiego Tłokińskiego piłkarza; tak jak nie będzie drugiego Bońka, Zidane’a, Małysza, Radwańskiej i wielu, wielu innych, którzy zdobyli uznanie w świecie sportu i nie tylko. Oczywiście, sport jako kultura zdrowego stylu życia – zawsze; jako terror braku wyboru sposobu na życie – nigdy.

Cóż, po „Kurierze” nie wróżę Philippe’owi oszałamiającej kariery aktorskiej, ale będę za niego trzymał kciuki. On przynajmniej realizuje swoje marzenia, podążając równie wyboistą drogą, co rodzic. Na szczęście własną.

 

Na zdjęciu: Mirosław Tłokiński (podobizna po prawej) jest jedną z legend Widzewa. Syn Philippe wcielił się w zupełnie inną legendę.