Mucha nie siada. Leo kontra Zibi, czyli alzheimer stulatka

 

„Któregoś dnia, gdy kur zapieje, Leo odejdzie w swe Góry Skaliste jak Nieustraszony C. Eastwood z miasteczka. Tak ma na twarzy wypisane. Czy będą go żegnać wdzięczne za medale tłumy, czy o świcie nie będzie nikogo?” – tak niemal dekadę temu Marek Bieńczyk kończył anatomiczno-erudycyjny esej analizujący wymowę wszystkich bruzd na twarzy Beenhakkera. Niderlandczyk już dawno opuścił nasz Lechistan – Góry Skaliste jeszcze poczekają – ale już wiadomo, że nikt tu nie tęskni. A przynajmniej nie płacze papież polskiego futbolu, Boniek Zbigniew. Niby dzwonił, niby nagrał się „na sekretarkę”, niby chciał, ale ostatecznie do Leo nie doleciał gołąb z zaproszeniem na monumentalną galę stulecia Polskiego Związku Piłki Nożnej.

Dedukując z fizjonomii Beenhakkera, Bieńczyk doszedł do przenikliwej konstatacji, że wyniosły Holender w niczym nie przypominał jednolitych z facjaty, szarpiących się z życiem polskich trenerów – On był „ponad”. Inny, Obcy – nie tylko z racji pochodzenia czy narodowości, także sposobu zachowania i mimiki, niezależności, czy braku mizdrzenia – tak charakterystycznego dla naszej szerokości geograficznej. Sztukę poklepywania posiadło do perfekcji zwłaszcza bractwo „dziennikarzy” sportowych, doprowadzając do sytuacji, w której fundamentalne w zawodzie ciekawość i dociekliwość traktowane są dziś w przestrzeni publicznej jako wyraz nie tyle nawet natręctwa, ile braku dobrych manier, czy wręcz arogancji. No ale zostawmy to biadolenie…

Wracam, bo zapytacie słusznie, dlaczego jakiś Holender miał być gościem na typowo swojskiej biesiadzie, którą słowem bożym zaszczycił sam Prezydent RP. Przypomnijmy zatem, że Beenhakker był pierwszym trenerem, który doprowadził polską reprezentację do turnieju mistrzostw Europy – było to jesienią 2007. Dziś, w epoce snajpera Lewandowskiego, wydawać by się mogło, że taki awans to jak bułka z masłem, że wystarczy ograć Łotwę, Izrael i Macedonię; ale gdy wspomnieć, że próbowaliśmy bez powodzenia przez całe dekady, dzieło Leo – nawet jeżeli zaowocowało fiaskiem, niczym niedawny rosyjski mundial – było pionierskie. Minęła ledwie dekada z okładem – można zapomnieć?

Odpowiedź brzmi, można udać. Ale też można zauważyć, że Leo niespecjalnie lubił się z Bońkiem, wówczas oponentem prezesa Grzegorza Laty, króla strzelców mundialu’74, a potem szefa z półuśmieszkiem i manierami „inaczej”, który zwolnił Holendra przy autobusie, wcześniej jednak swój akt strzelistej odwagi dumnie oznajmiając rodakom z mikrofonami.

Jak przypomniał kolega z WP SportoweFakty Marek Wawrzynowski – a jakże, mógł to zrobić tylko jedyny wśród nas namiętny krytyk prezesa! – na surowe osądy Zibiego Leo zawsze miał pod ręką jakąś szyderę, w stylu „Poczekajmy z decyzją na biały dym, aż się wypowie papież z Rzymu” albo „Siedzi Boniek w Rzymie jak Mahomet na górze i krytykuje”.

Czyż dziwić może zatem, że Holender nie doczekał gołębia, ni zwykłego mejla?

Owszem, może, jeżeli się naiwnie założy, że PZPN to instytucja ze stuletnią tradycją, coś ponadczasowego i ponadludzkiego, symbol społecznego oszołomienia zjawiskiem o nazwie futbol, którego oczywiście Zbigniew Boniek jest znaczącą cząstką. Ale tylko cząstką.

Poczyńmy jednak to rozstrzygające zastrzeżenie: dziś to Boniek jest PZPN-em, albo PZPN jest Bońkiem – w sumie na jedno wychodzi. Jedno z drugim tak się utożsamiło, że wielu z trwogą wieszczy katastrofę PZPN-u i całej polskiej kopanej w czasie „pobońkowym”, zagryzając paznokcie, byle tylko Zbawiciel nie dezerterował i zechciał do końca świata przewodzić wdzięcznemu ludowi. W tej optyce zasadne jest więc pytanie: dlaczegóż PZPN – znaczy Boniek – miałby zapraszać na „swoje” urodzinowe party nieprzyjaciela? Któż z nas chce się otaczać wilkami?
Zawsze też można zasłonić się alzheimerem, dostojnemu stulatkowi na pewno ujdzie. W każdym razie zabawa była do świtu, a ty, Leo, i tak się ciesz, przynajmniej się wyspałeś.

 

Na zdjęciu: Spięcie z Leo Beenhakkerem? Dla Zbigniewa Bońka to nie pierwszyzna.