Mucha nie siada. W kolejce po spirytus, czyli nie będzie niczego

Świat wchodzi w etap wojny globalnej, w której wrogami nie są państwo przeciw państwu, lecz coś niewidzialnego, a więc groźniejszego.

Narasta psychoza granicząca z paniką. Wystajemy w godzinnych kolejkach, zgarniamy kartony mrożonej pizzy na trzy miesiące z góry (przechodzimy na dietę śródziemnomorską), do tego obowiązkowo dziesiątki rolek papieru toaletowego – taka dawka „giuseppe” tego się domaga; szczęściarze łapią z regałów ostatnie flaszki spirytusu, bynajmniej nie w celu konsumpcji. Ewentualnie szare mydło, choć to odstręcza pospolitością i wybitnie słusznym jedynym zastosowaniem. Wzięcie znów mają lektura „Dżumy” Camusa i film „Epidemia” Petersena…

Wiele rzeczy, spraw, problemów trzeba będzie przewartościować, nawet jeżeli wydają nam się wciąż absurdalne. Dziś jeszcze nie potrafimy chyba do końca zrozumieć, dlaczego sportowe rozgrywki są przerywane, zawieszane, odwoływane, w końcu uznaje się je za ostatecznie zakończone. I dlaczego teraz? No bo dograjmy jeszcze te kilka meczów, tygodni, już prawie finiszujemy! Przecież wciąż miałem szansę zająć pozycję aktualnego lidera, ale zabiera się mi ku temu sposobność, więc dlaczego mam uznać jego wyższość?

Opcje będą różne, w zależności od punktu siedzenia. Jedni będą optować za tym, żeby uznać rozgrywki roku 2019 za niebyłe, inni – dokończyć za wszelką cenę, choćby pospiesznie i bez tłumów na trybunach.

Jest przecież telewizja! Ale hola! Ta wcale nie załatwia wszystkiego – właśnie przekonaliśmy się, że choć swoim zasięgiem kamery obejmują dziś niemal wszystko, a zaradny i zapalony kibic sportu w ekranie swojego laptopa zajrzy dosłownie na każde klepisko, to nic nie zastąpi atmosfery wielkiego wydarzenia, którą jest w stanie stworzyć tylko publika.

Fakt rozgrywania meczów bez publiczności odziera je z magii. Szlagierowe derby Serie A Juventusu z Interem, czy bój o ćwierćfinał Ligi Mistrzów paryskich książąt z dortmundczykami wyglądały jak podrzędny sparing drużyn podwórkowych. I nawet maestria Ronaldo, Martineza, Neymara czy Haalanda wydawały się daremnym show dla nikogo, sztuką dla sztuki.

Co tam szeregowe ligowe rozgrywki jedne, drugie, trzecie… Ale czy naprawdę może nie być igrzysk olimpijskich?! A więc czegoś odświętnego i pewnego, z niezbitą regularnością raz na cztery lata. Jak wytłumaczyć i osłodzić żal tysiącom zawiedzionych sportowców, w hektolitrach potu szykujących precyzyjną eksplozję mistrzowskiej formy? Setkom innych, preparujących w tajnych laboratoriach odegranie roli królika z kapelusza, czyli sportowej sensacji? Wreszcie milionom telefanów z od lat zaplanowanym urlopem na przełomie lipca i sierpnia, i „nie mów mi szefie o innym terminie!”. Dotychczas olimpijski płomień unicestwiała tylko wojna, a więc wygląda na to, że jesteśmy w przededniu trzeciej, światowej, choć jakże innej od dotychczasowych.

Trzeba przy tym zauważyć, że jeszcze wczoraj być działaczem sportowym to był luksus, dziś nie ma chyba czego zazdrościć. Musi on podjąć szereg niewdzięcznych decyzji ze świadomością, że jakie by nie były, będą niepopularne, zawsze komuś nie w smak. No bo jak nagle z tygodnia na tydzień zamknąć coś, co było tak wyczekiwane, naturalne, oczywiste, powszechne?

Wkrótce, o ile nie już, te pytania, dylematy i troski, staną się nieaktualne, żeby nie powiedzieć bez znaczenia, z „innego świata”. Wybitnie niedoceniany niedoszły polityk Kononowicz (uznanie zwykle przychodzi po latach, żeby nie powiedzieć pośmiertnie) okazał się wieszczem – naprawdę nie będzie niczego.

Ale chyba nie ma innego wyjścia, nastaje nieuchronne. Jak jednak żyć (panie premierze) bez sportu? No bo jak może nie być sobotniego meczu, wieczornej koszykówki, hokeja i ręcznej, nocnego tenisa czy NBA? Co wtedy z sobą zrobić? Przypuszczam, że możemy zatęsknić nawet za tym gatunkiem ligowca polskiego, który podczas próby przewrotki łamie nos, własnym kolanem. Bo nadchodzi wyjątkowy stan…