Mucha nie siada. Wawel, hejnał i apartamenty, czyli biały kruk Radwańskiej

Nie rozumiem skąd ta zawiść? No bo jak można drwić sobie z pracy magisterskiej Agnieszki Radwańskiej zatytułowanej „AGA Tenis Apartments jako atrakcja turystyczna Krakowa”?


Czy ktoś z państwa to czytał? Nie? No właśnie! Więc proszę się nie nabijać. Dziewczyna nie dość, że grała zawodowo w tenisa, latała po świecie z turnieju na turniej, to jeszcze znalazła czas, żeby się uczyć, czytać, zdawać, urządzać pokoje i nawet o tym napisać! Prężne ciało i piękny umysł, Kalos Kagathos!

Jasne, niby prac magisterskich i tak nikt nie czyta, zalegają tylko zatęchłe piwnice uniwersyteckich bibliotek. O, przepraszam! Czytają osoby trzy: promotor i recenzenci.

A tutaj nareszcie jest szansa na białego kruka! I nauka w końcu trafi do żywych, a nie pod strzechy! Bo nie trzeba mieć wcale wyszukanej wyobraźni, by projekcją w przyszłość ujrzeć rzesze turystów, dajmy na to z Japonii i Chin – gdzie wszak Agnieszkę uwielbiano! – którzy, niczym relikwię w dłoniach ściskając kieszonkowe wydanie „Aga Apartments…”, kroczą od pokoju do pokoju szlakiem wielkich turniejów: Singapur, Miami, Sydney, Tokio, Stambuł, Montreal, Pekin, Dubaj, Wimbledon! Do tego sauna i grota solna! A potem Wawel, Kościół Mariacki i jeszcze Kazimierz! Czyż to nie wspaniałe?!

Nie powiem, nie czytałem, ale wygląda mi to na iście wizjonerską syntezę naukowego wywodu ze współczesną bogatą ofertą turystyczną i pikantną historią najbardziej znanego polskiego miasta – odwieczne marzenie jagiellońskich profesorów.

Nie wiem zresztą, dlaczego Radwańska miałaby być na cenzurowanym i gorsza od innych naszych narodowych bożyszczy, którzy karierę naukową już zrobili, bądź są u jej progu.

Ot, Robert Lewandowski – snajper nad snajperami! – kilka lat temu obronił pracę licencjacką pod wymownym tytułem „RL 9, czyli droga do sławy”. Czyż to nie jest „mapa drogowa” – jak wyraził się jeden z recenzentów dzieła – dla wszystkich młodych ludzi chcących pójść w ślady naszego wspaniałego futbolisty?

Wystarczy tylko zajrzeć, zapoznać się, rok po roku – co tam, dzień po dniu! – z życiorysem piłkarza, a potem wyjść na boisko i samemu strzelać jak na zawołanie. Proste, co nie? A guzik! Żadna tam bułka z bananem! I dlatego też praca musi być wyjątkowa, bo skala jej praktycznego zdublowania ograniczona do minimum, a właściwie to – nie bójmy się – do niemożliwości. Ale drogowskaz dla ideału jest jak należy!

Sami Niemcy – pozostając oczywiście pod wrażeniem – nazwali wtedy naszego piłkarza „pionierem najnowszego nurtu naukowego”. Nazwijmy go roboczo „sportowym autotematem”.

I tu się pomylili! Pionierem był kto inny, a raczej pionierką! Justyna Kowalczyk – od kilku lat pani doktor krakowskiej AWF – swoje magisterium w Katowicach też oparła na własnej „twórczości” i zatytułowała „Analiza obciążeń treningowych Justyny Kowalczyk w sezonie 2002 – 2003”. No i fajnie. Co jak co, ale siebie znamy przecież najlepiej, więc po co pisać o wydumanych „innych” – łatwo wtedy o błędy, nieporozumienia, przekłamania… I, nie daj Bóg, można by jeszcze oblać!

Ale każdy, kto wciąż z tego „autopisania” chichocze, niech się dobrze zastanowi – czyż autorzy największych dzieł literatury światowej nie traktują siebie jako najlepszego materiału pisarskiego? Przecież sobie tych wszystkich niestworzonych historii nie wymyślają!

To żaden sekret – pisarze piszą o sobie, a my się potem tym zachwycamy, bo – paradoksalnie – odnajdujemy w tym siebie. Nasi współcześni sławni i wspaniali naprawdę nie odkryli Ameryki. Ważne, że w swoim sportowym życiorysie dokonali tyle, że mogą, chcą i potrafią o tym pisać. Nie każdy tyle wybiegał, nastrzelał i przebił. Ale kto mu zabronił?

Dlatego ja – po analizie własnych metod treningowych – wybieram drogę do sławy w apartamencie Tiencin. Tam dopiero powstaną moje najlepsze dzieła. I niech ktoś teraz próbuje się śmiać!

Fot. Krzysztof Porębski