Mucha nie siada. Żyła, czyli skoczek (nie)pełną gębą

Reporterzy tefałpe z rozpaczy przecierają uszy ze zdumienia i znużenia też. Z Piotrkiem Żyłą nie da się już gadać – żadnych śmieszków heheszków, fajeczek, piweczek, tylko „tak.., nie…, no…, i nie wiem…, nie zastanawiam się…”. Zamyślenie, wzrok utkwiony w martwy punkt, jakieś monosylaby i tylko ten uśmiech wariata…

No, facet zamknął się w sobie, odpłynął, zdziczał, albo ewidentnie rżnie głupa – obserwacja nagrań rozmów z udziałem skoczka pozwala wysnuć przypuszczenie, że nawet jeżeli jest on przed kamerą obecny ciałem, to duchem już niekoniecznie. Dobrze poinformowani sugerują, że to celowe, a przesłanie dla inteligentnych brzmi: „dajcie mi spokój!”.

Wywiady (?) te są wręcz modelowo przewrotne w znaczeniu mnogim – nie tylko ujawniają pełnię, czyli de facto minimum werbalne „nowego” Żyły. Mimochodem ukazują jak na dłoni całą mordęgę dziennikarskiej roboty. Daremne wysiłki Filipa Czyszanowskiego mają pełne podstawy, by trafić do podręczników zawodu – jako ostrzeżenie.

Nasuwa się jednak pytanie, czy ktoś – poza „kolegami-telewizorami” i producentami internetowych memów – tęskni za skoczkiem-błaznem? Wątpię, bo miliony nad Wisłą wciąż oglądają skoki – w przeciwieństwie do lecącej na łeb na szyję oglądalności w Niemczech i Austrii – dla… skoków właśnie, a nie dla tego, co mają po nich do wydukania naprędce zaciągnięci przed kamerę Żyła, Stoch czy Kubacki.

Umówmy się, ta gadka spod skoczni w TVP po każdym oddanym skoku jest już tak nudna i przewidywalna, że aż dziwne, że na Woronicza nie wpadli jeszcze na to, by w ramach oszczędności okroić telewizyjną ekipę jeżdżącą za skoczkami. Żyła był dotąd alibi doskonałym – zawsze można było liczyć na to, że chlapnie coś, co naród rozweseli. Choć często kończyło się ledwie udawanym rozbawieniem podkładającego mikrofon.

Skoki z bulika bronią się jednak samymi skokami. Ludziska łykają już nawet bez mrugnięcia te abstrakcyjne plusy i minusy wietrzne, godząc się z faktem, że nie wystarczy skoczyć najdalej. Piszę to trochę wbrew sobie. Na ich uroki już dawno pozostaję obojętny. Rozmawiając niedawno z przedstawicielami pokolenia ludzi już dorosłych, aczkolwiek takich, których mógłbym być przynajmniej wujkiem, ze zdumieniem pojąłem, że dojrzała nam generacja kibiców wychowanych już nie „na Małyszu”, ale na jego następcach, na czele z mistrzem nad mistrzami Kamilem Stochem. A w tych pokoleniowych doświadczeniach drugiej dekady XXI wieku Żyła gawędziarz również znajduje miejsce poczesne.

Dziś „milczek” Żyła nie musi już swojej oryginalności udowadniać jakimiś wątpliwymi bon-motami, z których ogłupiałe internety tworzą historię osobną, żyjącą własnym życiem. Jasne, skoczek Żyła ma w dorobku nawet osobisty medal mistrzostw świata, ale z wesołka w skoczka (nie)pełną gębą przeistoczył się dopiero teraz – no bo jak porównać jego cztery miejsca na podium w Pucharze Świata łącznie przez niemal dekadę (!) do pięciu już tylko w tym sezonie?

Ta jednostkowa rewolucja nie mogła oczywiście nie zrodzić pytania o jej źródło, na czele z wykładnią jedynie słuszną, że im mniej gadania, tym więcej efektów, czyli słynne sowieckie „tisze jediesz, dalsze budiesz”. Małoż to znamy i w sporcie krasomówców operujących pięknymi pełnymi zdaniami, których opowieści nijak nie zamieniały się w złoto?

Ale czy aby na pewno to takie proste? Dlaczego ktoś, kto lubi gadać, nie może odnieść sukcesu w dziedzinie, w której gadanina się nie liczy – nie chodzi nam więc o komików, stand-uperów czy choćby zachwyconych sobą sprawozdawców sportowych? Ja szukałbym więc fundamentów przemiany Żyły gdzie indziej. W jakiejś przemianie życiowo-duchowej, może charyzmie trenera, czy nawet w doświadczeniach głęboko osobistych, niełatwych. Nawet dramatycznych, o których nie daje nam zapomnieć była już żona skoczka, a których lakoniczność w słowach jest tylko najbardziej powierzchownym wyrazem.

Żyła nie był nigdy w swojej opowieści postacią tylko zabawną ani tym bardziej krystaliczną; jak wiadomo z lekcji historii czy literatury za komizmem błazna zwykle kryje się rozpacz. Śmiech pozostaje wtedy jedynym ratunkiem – gdy nic już nie zostaje, a jedyny widok to często dno butelki. Jest też jeszcze jedna teoria, którą zarażają ludzie znający Żyłę nieco bliżej – celowo robił z siebie wariata, a teraz milczka. Tak naprawdę to bardzo inteligentny, świadomy siebie gość, który tylko gra kogoś innego. A teraz wreszcie samo zagrało mu na skoczni.

 

Na zdjęciu: Z Piotrkiem Żyłą nie da się już gadać?!