Mucha nie siada. „Sto lat” nie dla Brzęczka? U Nawałki sala drżałaby w posadach

Duch w narodzie jednak ginie. Gdy na konferencji prasowej w dniu urodzin Jerzego Brzęczka jeden z dziennikarzy zaszarżował i zaintonował „Sto lat, sto lat!”, ponoć pozostał tak z tym toastem solo i a capella. A już po wszystkim w mediach społecznościowych nieudacznego wodzireja spotkał zmasowany lincz ze strony kolegów (?) – że pomylił imprezy, że faux pas, że nie to miejsce, czas i nie ten chór…


Nie miał widać ów delikwent charyzmy postaci zagranej choćby w pamiętnym filmie Feliksa Falka przez Jerzego Stuhra, ale też stanął na własne poniekąd życzenie przed zadaniem dalece wykraczającym poza biesiadne okoliczności. I nie tylko dlatego, że medialne spotkanie ze sportowcem to nie miejsce na celebrację jubileuszy, rocznic czy imienin cioci. Wszak to scena, na której ścierają się różne interesy: dowiedzieć się jak najwięcej to jeden, a powiedzieć jak najmniej to ten drugi.

Nie jest tajemnicą, że prywatnie, w cztery oczy, wielu dziennikarzy brata się z bohaterami, o których piszą – są więc wzajemne piątki, misiaczki, żarciki, wspólne zakrapiane imprezy. Granica „obiekt-przyjaciel” jest nader cienka. Publicznie jest jednak ściema, jacy to niby jesteśmy obojętni, neutralni i obiektywni – a niewinna przyśpiewka z okazji urodzin zdaje się nie lada wykroczeniem; wszak musiałaby nam aż po grób zamknąć usta, połamać palce, wytrącić zaostrzone pióra. Słowem zalać mózg. Co już zresztą nastąpiło.

Przynajmniej teoretycznie mamy dwie strony barykady, które łączy fakt, że po obu wykonujemy swoją pracę: my – bardziej lub mniej się jąkając – próbujemy zadać pytanie, Oni – bardziej lub mniej kręcąc – odpowiadają. Efekt bywa różny – najczęściej kończy się niespełnieniem. Ale na straży tego „profesjonalizmu” i korporacyjnych standardów – by zwłaszcza jedna ze stron nie przekroczyła granicy – stoją instytucje, rzecznicy i różnej maści prasowi oficerowie coraz częściej posługujący się – adekwatnie – językiem sierżantów.

Gdy raz w trakcie świętej pamięci turnieju tenisowego Katowice Open po wywiadzie z Agnieszką Radwańską poprosiłem mistrzynię o autograf na turniejowym plakacie, z miejsca zostałem przywołany do porządku przez szefową biura prasowego z pouczeniem, że powtórka grozi odebraniem akredytacji. Pokornie nie protestowałem, oczami wyobraźni widziałem się już z wyrokiem dożywotniego zakazu oglądania tenisa; wszak niewinność intencji w zestawieniu z grozą kary wywołało we mnie nieustające poczucie absurdu.

W każdym razie dziennikarstwo to profesja, w której niby nie ma miejsca na prywatę, sentymentalizmy, wzruszenia czy serdeczności. Co najwyżej na szyderczy śmiech, bo środowisko we wzajemnych prztyczkach i uszczypliwościach jest bezwzględne i nie daruje sobie niczego. Najczęściej zajmując się krytykowaniem tego, co powiedział lub napisał kolega, a więc zjadaniem własnego ogona.

Na przykład wymyślimy sobie pytanie tak wyrafinowane i świeże, że klękajcie narody. Ale gdy przychodzi do wyłożenia jasnej myśli tak poplącze się nam język, że z ust wypływa tylko bezsensowny bełkot. Stajemy się więc pośmiewiskiem.

Zdarzają się jednak historie znacznie bardziej kompromitujące. Na innej konferencji ktoś zadał Brzęczkowi pytanie, czy cieszy się, że Lewandowski, Piątek i Milik tak obficie strzelają gole w rozgrywkach ligowych. Większość świadków-kolegów ze wstydu podobno schowała twarze w dłoniach, milcząco skazując autora na ekstraklasę banału i zaprzepaszczenie stuprocentowej okazji, by siedzieć cicho. Co ciekawe jednak – gdy po drugiej stronie pada banałów cała litania, dziennikarze łykają ją jak kaczka wodę.

Jak wiadomo mistrzostwo w omamianiu osiągnął Adam Nawałka. Dopóki wygrywał, jego nudziarstwo traktowano niczym szczęśliwy omen, złoty kanon trenera-mentora, mityczna lakoniczność futbolowego guru. Nie myślę w kategoriach rozstrzygających, ale jestem przekonany, że konferencyjna sala w dniu urodzin Nawałki w okresie sukcesów jego reprezentacji od śpiewu drżałaby w posadach; dopiero klęska na rosyjskim mundialu sprawiła, że większość potulnych dziennikarskich misiów przemyła uszy.

Umówmy się, Brzęczek to wcale nie jest najlepszy przykład nieudacznika, nawet jeżeli stylem, galanterią, grzywką i uzębieniem odstaje od poprzednika o trzy długości. Zresztą nie w tym rzecz; zdaje się, że brak solidarności dla urodzinowego toastu jest bardziej fundamentalna, a mianowicie jest wyrazem niespełnionych ambicji samych dziennikarzy, czyli de facto nieudacznych kopaczy. A że ja o piłkę częściej się potykałem, niż mnie słuchała, to bym wodzireja wspomógł i Brzęczkowi zaśpiewał, a co! Wychowanie zobowiązuje. Zwłaszcza, że kolejnej okazji może już nie być…

 

PAP/Leszek Szymañski