Najlepiej mieć talent do futbolu

Adam GODLEWSKI: Zwrócił pan uwagę, że gdyby pojechał pan na tegoroczne mistrzostwa Europy w lekkoatletyce do Berlina, pański rekord życiowy dawałby drugie miejsce w hierarchii naszych 100-metrowców, a zatem i miejsce w sztafecie? Dominik Kopeć nabiegał w półfinale 10.29, i tylko on byłby od pana szybszy.

Leszek DYJA: – Na mistrzostwach Europy trzeba biegać poniżej 10.20, żeby coś znaczyć indywidualnie, ale gdybym był w dobrej dyspozycji, sztafecie byłbym na pewno w stanie pomóc. To oczywiście wszystko gdybanie, ale gdybym urodził się 10-15 lat później, miałbym też lepszą życiówkę niż 10.35, która w 1999 roku była 21. wynikiem w historii polskiej LA. Metody treningowe zmieniły się w ostatnich latach, szkoleniowcy w Polsce są znacznie lepiej wyedukowani, więc zakładam, że ze swoimi predyspozycjami biegałbym szybciej, może nawet znacznie, niż biegałem. O czym my zresztą mówimy – organizacja i finanse z PZLA poszły znacznie do przodu! W moich zawodniczych czasach nikt nie dostawał ze związku stypendiów.

Przez cały okres kariery żyłem na stypendium uczelnianym, które wynosiło 350 złotych, i tego, co udało mi się pozyskać od sponsorów, a przede wszystkim od… rodziców. Teraz są środki na zagraniczne zgrupowania, odżywki, specjalistyczny sprzęt, a także na stypendia. No i w każdym mieście w Polsce jest tartanowa bieżnia, podczas gdy za moich czasów na Śląsku była tylko ta na uczelni, ale tak zniszczona, że właściwie nie nadawała się do uprawiania sportu i Górnik Zabrze miał swoją. Więc przy Roosevelta można mnie było spotkać najczęściej – na treningach i na zawodach.

Patrząc na sukcesy lekkoatletów w Berlinie nie pożałował pan, że wyspecjalizował się w trenowaniu piłkarzy?

Leszek DYJA: – Nie ma czego żałować, próbowałem tego chleba, prowadziłem sekcję lekkoatletyczną w AZS Katowice. Miałem w grupie m.in. Olafa Paruzela, który nabiegał 10.31 na 100 metrów, a więc był szybszy ode mnie, kilku innych sprinterów także wprowadziłem do reprezentacji. Tyle że wówczas zainteresowałem się już jednak piłką nożną i musiałem wybierać. Dwóch srok za ogon nie mogłem ciągnąć, nie było na to czasu. Zwłaszcza że praca ze studentami w AZS wymuszała na mnie rozłożenie treningów po ich zajęciach na uczelni na co najmniej pół dnia. Lubiłem tę pracę, ale musiałem poważnie pomyśleć o utrzymaniu rodziny, która się rozrastała. Lekkoatleci to fajni ludzie, którzy nawet nie pracują, tylko wręcz harują.

Zajęcia są żmudne i wyczerpujące. Na tyle że po treningu tempowym prawie nikt nie ma siły, żeby nawet rozmawiać. Pozostaje tylko poleżeć na bieżni i wrócić do siebie. Zresztą odezwać się i tak nie ma do kogo, bo ćwiczy się indywidualnie, co kształtuje zupełnie inną mentalność niż u piłkarzy. A także wyrabia… zawiść do futbolistów, którzy mają znacznie wyższe stawki finansowe.

Mam rozumieć, że lekkoatletyka to nie dość, że znacznie mniej intratne zajęcie niż futbol, ale też trudniejszy kawałek chleba?

Leszek DYJA: – Zdecydowanie trudniejszy, i wymagający o wiele większego poświęcenia. Lekkoatleci żyją głównie z tego, co wygrają na mityngach, więc zarówno w okresie przygotowawczym, jak i startowym muszą się bardziej poświęcać pracy niż piłkarze. Setki godzin spędzonych na siłowni i bieżni, zwłaszcza w treningu tempowym i interwałowym, to olbrzymi wysiłek. Dlatego nie ma sensu się czarować – lepiej mieć talent do piłki nożnej, gdzie pracuje się w zespole, można pożartować nawet na zajęciach i na pewno nie żyłuje się tak organizmu. A na koniec – czekają znacznie wyższe zarobki.

Jak pan da sobie radę łącząc funkcje trenera przygotowania motorycznego reprezentacji Polski i Wisły Płock?

Leszek DYJA: – To dopiero pokaże czas, ale podczas kadencji Waldemara Fornalika pracę w kadrze także łączyłem z obowiązkami w klubie. I jakość na tym nie cierpiała. Zdaję sobie oczywiście sprawę, że świat poszedł do przodu i standardy pracy z reprezentacją, a także wymagania, będą teraz zupełnie inne, dlatego szczegółowy plan ułożę sobie dopiero po pierwszym zgrupowaniu. Po rozmowach z zawodnikami, a zamierzam przeprowadzić szczegółowe wywiady ze wszystkimi. I dopiero w praniu wyjdzie, jaka powinna być koncepcja na obecny czas.

Zakładam jednak, że zna pan skalę wyzwania.

Leszek DYJA: – Wiem naturalnie czego się spodziewać, ale ja z kolei zakładam, że spora część kadrowiczów będzie wymagała ode mnie nie tylko indywidualnego podejścia, ale też poświęcenie przeze mnie znacznie większej uwagi.

 

O kim pan mówi? O zawodnikach starszych, czy o spodziewanych debiutantach?

Leszek DYJA: – O obu wymienionych grupach. Kuba Błaszczykowski, mimo że ma bardzo wysoką samoświadomość, potrzebuje na bieżąco wskazówek dotyczących prowadzenia się, a myślę, że sporo jest do zrobienia w przypadku młodych piłkarzy, choć niekoniecznie debiutantów. Takich jak Arek Milik czy Piotr Zieliński. Na pewno chcielibyśmy wraz z selekcjonerem poprawić ich motorykę, a przez to podnieść jakość. Wspomniany duet będziemy przekonywać do dodatkowej indywidualnej pracy…

…zadanej przez pana w formie zadań domowych?

Leszek DYJA: – Tak właśnie może się okazać. Będę chciał odwiedzić kadrowiczów w klubach, porozmawiać z ich trenerami – zarówno pierwszymi, ale przede wszystkim tymi od przygotowania motorycznego – i dopiero po tych rekonesansach zalecić tryb pracy, jakiego byśmy oczekiwali od zawodników. Zgrupowania są zbyt krótkie, żeby coś sensownego zrobić w zakresie motoryki, dlatego zadania trzeba rozłożyć w czasie i zaplanować z wyprzedzeniem. Zwłaszcza że w klubach kadrowicze trenują bardzo różnie. Jedni mają więcej ćwiczeń o charakterze wytrzymałościowym, z dużą liczbą przebiegniętych odcinków, inni – tylko trening piłkarski. A kolejna grupa przede wszystkim zajęcia funkcjonalne. Muszę więc poznać metody preferowane na co dzień przez ich szkoleniowców, aby właściwie dobrać zakres indywidualnych robót uzupełniających. Po to, aby byli silniejsi, szybsi i bardziej wytrzymali, iw konsekwencji lepiej grali w reprezentacji.

Teraz pańska praca z drużyną narodową będzie wyglądała inaczej niż za pierwszym razem, podczas kadencji Fornalika?

Leszek DYJA: – Jestem bogatszy o doświadczenia z tamtego okresu, choćby takie, że na każdym kroku trzeba mieć świadomość braku czasu. Na zgrupowaniach naprawdę nie ma możliwości, aby coś poprawić, lub choćby tylko dopracowywać. Trzeba bazować na badaniach krwi, i na tej podstawie określać stopień zmęczenia każdego gracza. A po przeprowadzeniu wywiadu z zainteresowanym – ustalać najszybsze metody uzupełniania braków. Podczas poprzedniej kadencji nie było ze strony selekcjonera sugestii dotyczącej moich wyjazdów do zagranicznych klubów, ale teraz sam wyszedłem z taką inicjatywą. Bo ewidentnie potrzebna jest bardziej szczegółowa wiedza, którą powinienem dysponować szybciej.

Regeneracja między meczami, kiedy przerwa jest czterodniowa, to już żaden problem. Także dlatego, że większość kadrowiczów w takim reżimie gra w klubach. Nie sprawiała zresztą kłopotu także podczas kadencji trenera Fornalika, któremu pomagałem.

Dlaczego wtedy naszej drużynie nie udało się awansować na mundial w Brazylii?

Leszek DYJA: – Po Euro 2012 nastroje wokół reprezentacji, ale i w środku drużyny były kiepskie, w zasadzie wszyscy piłkarze mocno przeżyli niepowodzenie. Był to także czas zmian w PZPN, zmienił się prezes i realia w związku, więc czas na osiągnięcie optymalnych wyników nie był dobry. Na innym etapie były też kariery kadrowiczów, którzy dopiero wchodzili na wysoki poziom zaprezentowany pod kierunkiem trenera Nawałki. Kryterium oceny sztabu zawsze stanowi awans lub jego brak na turniej docelowy, ale nie tylko w mojej ocenie – mimo że zabrakło kwalifikacji na mundial w Brazylii – drużyna w tamtym cyklu rozegrała sporo dobrych meczów.

Na Stadionie Narodowym z Anglią zaprezentowaliśmy się bardzo korzystnie, na Wembley też na pewno nie przynieśliśmy wstydu. Tyle że wówczas Robert Lewandowski nie był jeszcze w tym punkcie kariery, w jakim znalazł się po przenosinach do Bayernu Monachium. A podobnie rzecz miała się z Grześkiem Krychowiakiem, Kamilem Glikiem i kilkoma innymi – najlepszy czas tej grupy dopiero nadchodził.

Przed tegorocznym mundialem udzielał pan fizjologicznych korepetycji Kubie Błaszczykowskiemu. Jest pan zadowolony z formy, jaką on wypracował przed wylotem do Rosji?

Leszek DYJA: – Znając Kubę i stan – kiepski, a nawet krytyczny – w jakim przyjechał do mnie do Płocka w lutym, już fakt, że zmieścił się w mundialowej kadrze – dzięki gigantycznej pracy, jaką wykonał pod moim nadzorem – musi dawać zadowolenie. Jeśli natomiast idzie o liczbę minut, którą dostał w turnieju – trudno o radość, bo zagrał mało. Prawda jest zresztą taka, że nie jestem zadowolony z formy, jaką zaprezentowała cała nasza drużyna. Zatem nie ma sensu przy wystawianiu ocen izolować Kubę od grupy, która jako całość zaprezentowała się poniżej własnych możliwości.

Praca, którą wykonaliście z Kubą w pierwszym kwartale bieżącego roku będzie nadal procentowała?

Leszek DYJA: – Na pewno, zresztą z bardzo prostego powodu – gdy Kuba przyjechał do Płocka, nie był w stanie wykonywać specjalistycznych ćwiczeń. Musieliśmy zatem proces jego odbudowy zaczynać od zajęć, z jakimi poradziłby sobie nawet statystyczny Kowalski wzięty prosto z ulicy. Gdybyśmy nie zdecydowali się na plan naprawczy całego szkieletu mięśniowego od kompletnych podstaw, to wchodząc w intensywny trening Kuba na pewno znów nabawiłby się kolejnych urazów. Wątpię zatem, aby w ogóle był zdolny do kontynuowania kariery w zawodowym klubie. Bo nie poradziłby sobie z obciążeniami, z którymi na co dzień ma styczność w Bundeslidze.

Czyli de facto przedłużył pan Błaszczykowskiemu karierę?

Leszek DYJA: – Nie chciałbym używać wielkich słów, ale gdyby Kuba nie przepracował ze mną trzech tygodni, tak jak przepracował – a była to naprawdę harówa – to miałby ciężko wrócić na boisko. Skalę problemu najlepiej obrazuje fakt, że w Wolfsburgu przez trzy czy nawet cztery miesiące nikt nie mógł naszego reprezentanta doprowadzić do stanu używalności. Dlatego chwała Bogu, że Kuba był w stanie to wszystko znieść, co mu przygotowałem i wielki dla niego szacunek. Dzięki włożonej w Płocku pracy jego kariera, także w drużynie narodowej, będzie nadal trwać.

Według pańskiej oceny mundial w Rosji przegraliśmy już na poziomie przygotowania motorycznego?

Leszek DYJA: – Nie chciałbym się zagłębiać w taką ocenę. Wszyscy zresztą widzieliśmy, że byliśmy najsłabszą drużyną nie tylko pod względem motorycznym, ale i każdym innym. A przede wszystkim sportowym. Śledząc okres przygotowawczy, który rozpoczął się 22 maja, i zważywszy na fakt, że, z większość zawodników miała w nogach 50, 60, a nawet 70 meczów, nie trudno jednak o wątpliwości, czy tak wczesne zgrupowanie było dobrym pomysłem.

To znaczy czy lepszym nie byłoby rozpuszczenie piłkarzy na urlopy, żeby odparowały im głowy, i dopiero po takim resecie wyznaczenie rozpoczęcia zgrupowania? Po ciężkim sezonie w klubie zawodnik musi przede wszystkim odpocząć. Jakiekolwiek obciążenia, które dostaje dosłownie chwilę później, mogą negatywnie odbić się na dyspozycji fizycznej. Nie znam jednak szczegółów, więc nie będę wyciągał daleko idących wniosków.

Nie ma pan wglądu w notatki poprzednika?

Leszek DYJA: – Nie ma takiej potrzeby, rozmawiałem z Remigiuszem Rzepką – długo i szczerze – o wszystkich aspektach, które mnie interesowały. To jednak nie oznacza, że teraz mam publicznie analizować szczegóły i detale jego pracy. To sztab trenera Adama Nawałki odpowiadał za przygotowanie do mundialu i poniósł już konsekwencje, że po turnieju w Rosji zrezygnowano przecież z jego usług. To się już wydarzyło, nie ma więc sensu na dłużej wracać do Rosji. Zresztą jakakolwiek daleko idąca ocena z mojej strony byłaby co najmniej niezręczna.

Z Rzepką dyskutowaliście merytorycznie, czy jedynie kurtuazyjnie? Od 2010 roku właściwie tylko we dwóch – na zmianę – odpowiadacie za formę fizyczną reprezentacyjnych piłkarzy. Wyłącznie rywalizujecie, czy jest też miejsce na koleżeństwo?

Leszek DYJA: – Wymieniliśmy spostrzeżenia, wyraziłem nawet swoje zdanie, co ja być może zrobiłbym inaczej w okresie przygotowawczym, natomiast nie uważam, aby był sens głoszenia tego na forum. Poza wszystkim trzeba przecież pamiętać, że sztab trenera Nawałki, naturalnie z dużą rolą Remika, wykonał kawał dobrej roboty w minionych czterech latach. Nie licząc przecież mundialu w Rosji, który ewidentnie nie wyszedł, reprezentacja Polski w ostatnim okresie prezentowała się naprawdę bardzo dobrze.

Z Rzepką nie rywalizuję, cieszę się, że tak długo był przy kadrze, bo wychodzę z założenia, że drużyna narodowa potrzebuje stabilizacji. Także w zakresie pracy nad motoryką. Poziom naszych relacji z Remikiem jest taki, że nie ma miejsca na zawiść, bardzo chętnie rozmawiamy i wymieniamy poglądy. Choć fakt, że w obecnej dekadzie we dwóch zmonopolizowaliśmy posadę trenera przygotowania motorycznego w reprezentacji, to zupełny przypadek.

Gdyby zatem potrzebował pan – na już – telefonu do preparatore fisico na przykład SSC Napoli, to rozumiem, że pierwsze kroki wykonałby do Rzepki?

Leszek DYJA: – Na spotkaniu, które odbyliśmy w ubiegłym tygodniu, Remik sam zaproponował, że jeśli będę czuł potrzebę, to służy konsultacją i pomocą w każdym aspekcie. A także numerami telefonów, które ma zapisane w notatniku. Powiedział mi naprawdę wszystko, co chciałem wiedzieć, przekazanie pałeczki na naszym odcinku odbyło się w cywilizowany sposób. Czyli tak jak powinno.

Czy trafiłem – rzeczywiście pierwszą zagraniczną podróż planuje pan pod Wezuwiusz?

Leszek DYJA: – Tak, w pierwszej kolejności będę chciał odwiedzić Milika i Zielińskiego, a zaraz potem udam się do Wolfsburga. Po to, żeby ukierunkować tamtejszych trenerów, jak trzeba pracować z Błaszczykowskim, aby obywało się bez nawracających kontuzji.

Selekcjoner Jerzy Brzęczek korzysta z pańskiego doświadczenia wyniesionego z pracy z kadrą?

Leszek DYJA: – Rozmawialiśmy oczywiście na ten temat mojej kadencji przy boku trenera Fornalika, tyle że ja uważam, że Jurek ma większe ode mnie rozeznanie, co działo się na zgrupowaniach i w ogóle w kadrze w ostatnim czasie. Ja oczywiście wiem, czego się spodziewać, znam presję związaną z pracą z drużyną narodową i niepowtarzalny dreszczyk emocji na wielkich stadionach, ale kilka lat od momentu, kiedy na co dzień zajmowałem się problemami reprezentacji jednak minęło.

Natomiast trener Brzęczek ma świeże informacje, i to nie tylko dzięki świetnym relacjom z Kubą Błaszczykowskim, bo z innymi chłopakami z kadry też na bieżąco utrzymywał kontakt. Można więc w ciemno zakładać, że jeszcze przed pierwszym zgrupowaniem Jurek doskonale czuje tę grupę ludzi i wie, gdzie są największe problemy do rozwiązania.

Będzie w stanie szybko sobie z nimi poradzić?

Leszek DYJA: – Jurka znam bardzo długo. Jeszcze jako zawodnik przyjeżdżał przecież do doktora Jerzego Wielkoszyńskiego, a potem przywoził do nas także Kubę. Na dodatek z bliska miałem okazję przyglądać się, jak z roku na rok robił postęp jako trener, ale też i jako człowiek. Dlatego nie mam wątpliwości, że jest już w pełni przygotowany, żeby zmierzyć się takim wyzwaniem i poradzić sobie problemami związanymi z pracą z kadrą. A dużym wsparciem nie tylko dla piłkarzy, ale też i członków sztabu będzie Damian Salwin.

To psycholog, który ma bardzo otwartą głowę i naprawdę dużo widzi, przede wszystkim nie przegapi niczyjej reakcji na sytuacje stresowe – ani w drużynie, ani w sztabie. I naprawdę jak mało kto potrafi zdjąć z człowieka presję – nawet w rozmowie przez telefon – więc warto mieć takiego gościa przy sobie. Naprawdę wszystko zostało tak poukładane przez nowego selekcjonera, aby warunki funkcjonowania reprezentacji były optymalne.

Staż u wspomnianego i niezapomnianego doktora Wielkoszyńskiego jeszcze przyda się panu podczas drugiej kadencji pracy z kadrą, czy świat poszedł już tak daleko do przodu, że szczegółowe rozwiązania muszą być zupełnie inne?

Leszek DYJA: – Na pewno to, czego nauczyłem się od doktora, bardzo pomogło mi w karierze szkoleniowej. Sport, medycyna i fizjologia nie stanęły jednak w miejscu, wszystko ewoluowało bardzo dynamicznie w ostatnich latach, na czele z metodami treningowymi, które były non stop udoskonalane i są obecnie o wiele bardziej wydajne. Ogólne założenia dotyczące pracy siłowej, treningu funkcjonalnego, czy dynamicznego właściwie się nie zmieniły, ale niuanse już tak. Akcenty trzeba zatem rozkładać inaczej niż jeszcze dziesięć lat temu.

Czego panu życzyć u progu drugiej kadencji w reprezentacji?

Leszek DYJA: – Przede wszystkim tego, czego zabrakło za pierwszym razem, czyli wyniku na miarę oczekiwań. Żaden z nas, począwszy od selekcjonera, nie boi się ciężkiej pracy, ze swej strony mogę zagwarantować, że włożę całe serducho w tę robotę. I mam nadzieję, że przełoży się to na sukcesy, czyli w pierwszej kolejności na awans do finałów Euro 2020.

W przypadku przywracania Błaszczykowskiego do stanu używalności pokazał pan, że potrafi być w pracy nad motoryką sprinterem, ale odnoszę wrażenie, iż na co dzień jest pan raczej długodystansowcem. Uzasadnione?

Leszek DYJA: – Robota z Kubą to był przedłużony sprint, harowaliśmy przecież po pięć, sześć godzin dziennie. I na podobne natężenie pracy – właściwe dla 400-metrowaców, którzy pracują bodaj najciężej spośród wszystkich lekkoatletycznych specjalizacji – nastawiam się od pierwszego zgrupowania reprezentacji.