Najważniejsze, że u siebie

Z polskich zespołów w eliminacjach do Ligi Europy tylko Lech zagra u siebie. Poznaniacy chcą jak najlepiej poznać rywala, łotewską Valmierę, choć z powodu wirusa nie będzie to łatwe.


Futbol z krajów bałtyckich stoi na wyraźnie niższym poziomie niż polski, ale ekstraklasowicze już kilka razy musieli uznać jego wyższość. Kibice Lech zapewne doskonale pamiętają mecz z 2013 roku, kiedy mierzyli się z (litewskim co prawda) Żalgirisem Wilno, byli niezwykle pewni tryumfu, a jednak odpali.

Udowodnić wyższość

– Najważniejsze było dla mnie to, żeby zagrać na stadionie przy Bułgarskiej i nie musieć planować dalekiego wyjazdu. To się udało – mówił trener Dariusz Żuraw, komentując nie najgorsze dla poznaniaków losowanie. Trzeba pamiętać, że w tegorocznej, „koronawirusowej” edycji eliminacji do Ligi Europy (w większości eliminacji do Ligi Mistrzów także) nie będzie dwumeczów, a o kwestii awansu i odpadnięcia będzie decydował tylko jeden mecz.

Piast Gliwice i Cracovia ze swoimi rywalami zmierzą się na wyjazdach, a Lech będzie miał ten komfort, że będzie mógł podjąć łotewską Valmierą przy Bułgarskiej. Spotkanie odbędzie się bez udziału kibiców.

– Jeśli chodzi o samego przeciwnika, to swojego typu nie miałem. Do każdego rywala mam szacunek i na boisku podczas spotkania trzeba będzie udowodnić swoją wyższość – kontynuował Żuraw.

– Na pewno będziemy mieć wszystkie potrzebne informacje dotyczące przeciwnika. Wiemy, że liga łotewska jest w trakcie sezonu, bo gra systemem wiosna-jesień, ale pamiętajmy, że żyjemy w czasach koronawirusa i podróże nie są łatwe.

Dlatego nie wiemy w tym momencie, czy będzie możliwość zobaczenia przeciwnika na żywo. Mogę jednak zapewnić, że do rywalizacji z Łotyszami będziemy dobrze przygotowani – obiecał szkoleniowiec „Kolejorza”.

Łotwa po raz trzeci

Do tej pory Lech w swoich europejskich zmaganiach dwukrotnie mierzył się z klubami z Łotwy. Są to dość odległe czasy, bo w sezonie 1992/93 wyrzucił z eliminacji do Ligi Mistrzów nieistniejące już ryskie Skonto (2:0 i 0:0), a siedem lat później, w drodze do Pucharu UEFA, przeszedł także już nieistniejący FK Liepajas Metalurgs.

Valmiera będzie więc trzecim zespołem z tego kraju, który stanie w szranki z poznaniakami, z tym że dla Łotyszy będzie to absolutny debiut na europejskiej arenie.

Klub z północy kraju ma krótką historię, ponieważ powstał dopiero w 1996 roku. Biorąc jednak pod uwagę losy Łotwy, jako kraju, jest to wynik wcale nie taki zły, ponieważ w tamtejszej Virslidze występuje wiele zespołów, które są od Valmiery młodsze. Stąd też rywala Lecha można nazwać drużyną całkiem leciwą.


Czytaj jeszcze: Powrót z zagranicy do ekstraklasy. Jak im poszło?

Valmiera krótko po powstaniu trafiła do najwyższej ligi, grała w niej przez kilka sezonów, lecz w 2003 roku z powodu problemów finansowych musiała opuścić jej szeregi. Po raz kolejny klub pojawił się tam dopiero w 2018 roku, a grę w pucharach zapewnił sobie w poprzednim sezonie rzutem na taśmę, zajmując 4. lokatę z zaledwie dwoma punktami przewagi nad Spartaksem Jurmała.

Groźny Nigeryjczyk

„Kolejorz” jest wyraźnym faworytem tego pojedynku, co wiedzą także w samej Łotwie. Nasza pucharowa historia każe jednak pamiętać, że ocenę występów polskich zespołów należy wystawić po rozegraniu meczu.

W szeregach Valmiery trudno szukać uznanych piłkarskich nazwisk, ale na uwagę zasługuje na pewno 19-letni Nigeryjczyk Tolu Arokodare, który w 13 meczach tego sezonu zdobył aż 12 goli i jest liderem klasyfikacji strzelców Virsligi.

Nieco jakości w środku pola daje z kolei 21-letni Ukrainiec Mykola Musolitin. Na Lechu te nazwiska nie powinny robić wrażenia, ale i tak musi podejść do tego starcia z odpowiednim nastawieniem.


Na zdjęciu: Trener Dariusz Żuraw cieszy się z tego, że z Valmierą zagra na własnym stadionie.

Fot. Paweł Jaskółka/Press Focus