Nasi w finałach LM. Karny na Bońku i „Dudek dance”

Czterech polskich piłkarzy wygrało najbardziej prestiżowe rozgrywki europejskie. Robert Lewandowski, choć grał w finale, takiego trofeum w swoim dorobku jeszcze nie ma.


Wczesną wiosną 1983 roku było już wiadomo, że – po raz pierwszy w historii – w finale Pucharu Europy Mistrzow Klubowych zagra przynajmniej jeden polski piłkarz. Dlaczego? Bo oto w ćwierćfinale, po epickiej rywalizacji z Liverpoolem, Widzew Łódź awansował do grona czterech najlepszych drużyn w Europie.

A w półfinale wylosował Juventus Turyn, którego piłkarzem – od niespełna roku – był Zbigniew Boniek. Który, rzecz jasna, do „Juve” trafił z Widzewa właśnie. W stolicy Piemontu łodzianom nie poszło zbyt dobrze. Przegrali 0:2 i przed rewanżem przy al. Piłssudskiego, która wówczas nosiła imię… Armii Czerwonej, sytuacja drużyny prowadzonej przez Władysława Żmudę była niekorzystna.

Widzew strzelił wprawdzie dwa gole, ale Juventus również dwukrotnie trafił do siatki i tym samym zespół z Włoch, z Bońkiem w składzie, znalazł się w finale. Decydujące starcie rozegrano 25 maja 1983 roku. Na Stadionie Olimpijskim w Atenach, a rozstrzygnięcie uznano za sensację.

„Zibi” za drugim razem

„Juve” było zdecydowanym faworytem rywalizacji z Hamburgerem SV. Boniek, rzecz jasna, zagrał w wyjściowym ustawieniu, a obok niego znajdowali się m.in. Dino Zoff, Gaetano Scirea, Claudio Gentile, Antonio Cabrini, Marco Tardelli i Paolo Rossi. Sześciu piłkarzy, którzy niespełna rok wcześniej wygrali, z reprezentacją Włoch, mistrzostwa świata!

Ponadto w wyjściowej jedenastce Juventusu wystąpił Michel Platini, uznawany wówczas za najlepszego piłkarza na świecie. Nie bez powodu, bo następnie, w latach 1983-85, słynny Francuz trzy razy z rzędu wygrał plebiscyty „Złotej piłki” France Football i został pierwszym w historii, któremu udał się ten specyficzny hat trick.

Naszpikowany gwiazdami włoski zespół nie dał jednak rady niemieckiemu rywalowi. W 9. minucie starcia w Atenach do siatki trafił Felix Magath, a Boniek i spółka – do końca meczu – nie byli w stanie odmienić losów rywalizacji.

Na kolejny finał Pucharu Europy z udziałem polskiego piłkarza nie trzeba było zbyt długo czekać. W sezonie 1984/85 roku Juventus, ciągle z „Zibim” w składzie, szedł, jak burza. Po wyeliminowani Ilvesu Tampere, Grasshopperu Zurych, Sparty Praga i Panathinaikosu Ateny dotarł do decydującej rozgrywki, w której zmierzył się z Liverpoolem.

Mecz ten został jednak zapamiętany z tragedii, do jakiej doszło przed spotkaniem. W wyniku agresji angielskich kibiców i następujących po niej wydarzeń śmierć poniosło 39 osób. W większości byli to Włosi. Sam mecz rozpoczął się z opóźnieniem, a obie drużyny nie chciały grać. Nacisk organizatorów spowodował, że mecz się odbył.

W 57. minucie spotkania do kontry, świetnego podania sprzed własnego pola karnego Platiniego, wystartował Zbigniew Boniek. Gary Gillespie, jeden z pięciu Szkotów, którzy znajdowali się na boisku po stronie Liverpoolu, faulował naszego zawodnika.

Piętka Madjera

Sędzia, Andre Daina ze Szwajcarii, wskazał na 11 metr, choć faul rozpoczął się dobre trzy metry przed polem karnym! Nie zmienia to jednak faktu, że „Zibi” wychodził na czystą pozycję, a po tym, jak sędzia podyktował rzut karny ucieszył się, jak ze strzelonej bramki. Do piłki podszedł Platini i pewnym strzałem dał Juventusowi prowadzenie.

Do końca spotkania nic się nie zmieniło i Zbigniew Boniek został pierwszym Polakiem, który wygrał Puchar Europy. Obecny prezes PZPN-u, dzień później był już w… Tiranie, gdzie reprezentacja Polski rozgrywała bardzo ważny mecz eliminacji meksykańskiego mundialu. I strzelił bramkę w wygranym 1:0 meczu z Albanią, która w końcowym rozrachunku zdecydowała o czwartym z rzędu awansie naszej drużyny narodowej na mistrzostwa świata.

W 1986 roku w Meksyku bramki „biało-czerwonych” strzegł Józef Młynarczyk. Był już wówczas piłkarzem FC Porto, z którym niespełna rok później dotarł do finału PEMK, eliminując po drodze m.in. Dynamo Kijów. Ekipa z Portugalii nie była faworytem starcia z Bayernem Monachium, który rozegrano na wiedeńskim Praterze.

W 24. minucie polski bramkarz skapitulował po strzale Ludwiga Koegla. Później jednak bronił świetnie, a Porto – w końcówce spotkania – przechyliło szalę zwycięstwa na swoją korzyść. Najpierw Rabah Madjer, legendarny algierski piłkarz, strzelił jedną z najbardziej charakterystycznych bramek w historii finałów Pucharu Europy. Do siatki trafił piętką, a trzy minuty później o triumfie „Smoków” przesądził Brazylijczyk Juary. Porto, również Józef Młynarczyk, wzniosło w górę swoje pierwsze w historii trofeum, a my na kolejny finał Pucharu Europy z udziałem polskiego piłkarza musieliśmy trochę poczekać.

Wygibasy w karnych

Nastało już nowe stulecie i Liga Mistrzów. W 2005 roku do decydującej rozgrywki przebił się Liverpool, z Jerzym Dudkiem między słupkami. W przerwie meczu w Stambule nawet najbardziej optymistycznie nastawieni kibice „The Reds” nie mogli wyśnić sobie tego, co wydarzyło się na początku drugiej połowy. Bo w pierwszej polski bramkarz skapitulował trzy razy po strzałach graczy Milany.

W 60. minucie spotkania było już jednak 3:3! A koncert, określany w historii futbolu, jako „Dudek dance” rozpoczął się już pod koniec dogrywki. Polski bramkarz do dziś, mówiąc o sytuacji ze 117 minuty, podkreśla, że nie wie, jak to zrobił. Andrij Szewczenko, napastnik Milanu, strzelał z pięciu metrów, a nasz golkiper, instynktownie, ułożył ręce i zapobiegł utracie gola.

W karnych Dudek kontynuował show. Naśladując Bruce’a Grobbelaara, słynnego bramkarza Liverpoolu, pochodzącego z Zimbabwe, wyczyniał wygibasy przed próbami graczy włoskiego zespołu.

Zdekoncentrował najpierw Serginho, który rozpoczął konkurs od strzału ponad bramką. A w drugiej kolejce obronił uderzenie Andrei Pirlo! W ostatniej serii strzałów do piłki podszedł Szewczenko. Musiał strzelić, aby Milan zachował szansę na triumf w rozgrywkach.

Takie zadanie przerosło jednak Ukraińca, Dudek kolejny raz odbił piłkę, a po chwili utonął w objęciach kolegów, a Liverpool zdobył Puchar Europy po 21 latach przerwy. Był to zresztą pierwszy finał najważniejszych europejskich rozgrywek z udziałem klubu z Anfield Stadium od pamiętnego meczu na Heysel z 1985 roku.

Trio z Dortmundu

Trzy lata później o triumfie w Lidze Mistrzów decydowało – pierwszy raz w historii – starcie dwóch angielskich zespołów. Na moskiewskich Łużnikach mierzyły się Manchester United z Chelsea i o wszystkim również decydowały rzuty karne. Lepsze okazały się „Czerwone diabły”, prowadzone przez Sit Aleksa Fergusona.

Decydujący okazał się moment, w którym Edwin van der Saar zatrzymał strzał Nicolasa Anelki. Zmiennikiem holenderskiego golkipera był w tamtym meczu Tomasz Kuszczak. Polski bramkarz, zupełnie zasłużenie, podniósł po wszystkim trofeum w górę i ma pełne prawo do tego, aby mówić o nim, jak o triumfatorze Ligi Mistrzów. Bo rozegrał, w tamtych zmaganiach, pięć spotkań w fazie grupowej. Mało tego, Manchester United – z Polakiem w bramce – ani jednego meczu nie przegrał. Cztery razy wygrał i raz zremisował.


Czytaj jeszcze: „Lewy” zagra w finale!

W sezonie 2012/13, po raz pierwszy w Lidze Mistrzów, furorę zrobił Robert Lewandowski. W półfinale Borussia Dortmund, w której towarzyszyli mu Jakub Błaszczykowski i Łukasz Piszczek, wyeliminowała Real Madryt, a „Lewy” w pierwszym spotkaniu wbił „Królewskim” cztery gole. BVB awansowało do decydującej rozgrywki, w której – na stadionie Wembley – zmierzyło się z Bayernem Monachium.

Całe polskie trio rozpoczęło mecz od pierwszej minuty, ale – wraz z kolegami z zespołu – musiało uznać wyższość rywala. Gola na wagę triumfu strzelił, w 88. minucie spotkania, Arjen Robben i trofeum pojechało do Monachium. Wtedy byliśmy niepocieszeni. Ale jutro nie będziemy mieli nic przeciwko temu, aby historia się powtórzyła. Czyli, że Bayern, z Robertem Lewandowskim w składzie, kolejny raz triumfuje w najbardziej prestiżowych rozgrywkach europejskich.


Na zdjęciu: Piętnaście lat temu Jerzy Dudek, wykonując swój pamiętny taniec w serii rzutów karnych, przeszedł do historii.

Fot. Rafał Rusek/Pressfocus