Nazywasz się Sput? No to stawaj do bramki!

Ponad dwadzieścia lat między słupkami katowickiej bramki. I wiele długich lat w sztabie szkoleniowym GKS-u, z wieloma znaczącymi wychowankami… Niby wszystko wiadome, a jednak zakręciła się panu w oku łezka, kiedy na wielkim ekranie prezentowano tych pańskich kilka dekad z GieKSą. Tak wielkie są emocje podczas „podróży przez własne życie”?
Franciszek SPUT: – Są, bo choć grudzień zawsze był dla mnie szczęśliwym miesiącem, wydarzeni na gali były dla mnie absolutnym zaskoczeniem. Spodziewałem się, że być może zostanę poproszony o wręczenie „Złotego Buka” w którejś z kategorii.

Zupełnie nie zakładałem natomiast, że to ja będę odbierać wyróżnienie. Przyznam, że trochę mnie „przytkało”… 40 lat z GieKSą – rzeczywiście kawał życia. Choć akurat muszę sprostować jedną informację, która w ów krótki film o mnie się wradła. Nadmieniono w nim, że wychowałem Janusza Jojkę. A to nieprawda. Przyszedł do nas już jako ukształtowany bramkarz; ja miałem tylko zaszczyt prowadzić go przez kilka lat. Zaakceptował moje metody, a i „załapał się” na reprezentację, co dało mi dodatkową satysfakcję.

No właśnie: Jojko się załapał, a Franciszek Sput nie…
Franciszek SPUT: – Na tę pierwszą – rzeczywiście nie. Ale przez kilka lat jeździłem po Europie z reprezentacją juniorów, potem z młodzieżówką – pod opieką trenera Kazimierza Górskiego. Może gdybym w pewnym momencie zdecydował się na przenosiny do ŁKS-u – gdzie był on konsultantem, byłoby mi bliżej do „dorosłej” reprezentacji? Ale za jego selekcjonerskiej kadencji GieKSa grała w II lidze. Trudno się było stamtąd przebić do kadry narodowej.

Maj 1967 – reprezentacja Polski na turniej UEFA juniorów. Stoją od prawej: Jan Lipiński (Lublinianka), Franciszek Sput (GKS Katowice), Jerzy Gorgoń (Górnik Zabrze), Stefan Białas (Ruch Chorzów), Ludwik Gładysek (Fablok Chrzanów), Marek Milczarek (Hala Łódź),Jerzy Kasalik (Hutnik Kraków), Jan Romanowicz (Górnik Sosnowiec), Jan Lubański (Hala Łódź), Paweł Janik (Szombierki Bytom), Tadeusz Kuśnierz (Unia Racibórz). Fot. archiwum Franciszka Sputa

O wierności wobec GKS-u – i odrzuceniu propozycji nie tylko łodzian – jeszcze porozmawiamy. Ale zacznijmy od owych „szczęśliwych grudni”. Jak to z nimi bywało?
Franciszek SPUT: – Po pierwsze – w grudniu się urodziłem. Po drugie – w 1965, krótko po powrocie z mojego pierwszego zgrupowania kadry juniorskiej w Waszawie, do drzwi mieszkania rodziców w Mysłowicach zapukał trener Nikiel i kierownik Zdechlikiewicz, proponując grę dla GieKSy. Ot, taki prezent dla mnie pod choinkę!

Wtedy też pana „przytkało”, jak podczas niedawnej gali?
Franciszek SPUT: – Nie. Młody byłem, więc po prostu korzystałem z szansy, którą dawało mi sportowe życie. Wszystko toczyło się bardzo szybko. Na początku to była jedynie pasja; całymi dniami grywaliśmy – m.in. z Jasiem Rudnowem, który też wychował się „na Piosku” (dawna ul. Piaskowa, dziś Świerczyny – dop. red.) – w piłkę na podwórku. W końcu trafiłem do klubu; ale nie do Górnika 09 – choć na jego boisko miałem z domu może z 200 metrów – tylko do Lechii 06. I grałem w niej jako… środkowy napastnik, bo zawsze kochałem strzelanie bramek. Grałem – dodam – nieformalnie.

Pokazywało się sędziemu przed meczem legitymację, a gdy pytał o kartę zawodnika, odpowiedź zawsze była jedna: „Poszła do zgłoszenia do związku”. W pewnym momencie pomyślałem jednak: „Jestem uczniem szkoły górniczej, na boisko Górnika mam z domu 200 metrów; tam powinienem grać”. No i się zgłosiłem. „Mówisz, że się nazywasz Sput? Twój ojciec tu u nas bronił, więc stawaj do bramki” – usłyszałem „na dzień dobry”. Stanąłem. A że nie miałem wtedy konkurenta w juniorach, więc grałem w każdym meczu. A potem, kiedy bramkarz Bielski „poszedł w tany” i podpadł trenerowi – „awansowałem” do drużyny seniorskiej. To była wówczas III liga – silna stawka. Wystąpiłem w czterech spotkaniach, m.in. z CKS-em Czeladź, z Górnikiem Wojkowice i z rezerwami Zagłębia. W tym ostatnim zagrałem przeciwko samemu Józefowi Gałeczce.

Jeśli dobrze liczę, miał pan 16 lat.
Franciszek SPUT: – No tak; 17. urodziny świętowałem dopiero w grudniu 1965… Musiałem wypaść chyba nieźle w tych meczach ligowych, bo – jak powiedziałem – przyszło zaproszenie na konsultację kadry juniorów w Centralnym Ośrodku Przygotowań Olimpijskich w Warszawie. Dla Górnika 09 to też było spore wyróżnienie, więc kupili mi owerol na wyjazd. Ale na inny sprzęt już pieniędzy brakło. Do dziś Leszek Olsza – z którym potem przez lata grałem w GieKSie – śmieje się na wspomnienie naszego pierwszego spotkania na tym zgrupowaniu.

On – jeden z chłopaków ze szkółki profesora Murgota, czyli słynnego Zrywu – przyjechał „wymuskany”, wyposażony we wszystko, co niezbędne. A zobaczył na miejscu m.in. mnie – chłopaka z Mysłowic, z walizką „z papendekla” (tektury – dop. red.). Ale już w styczniu, na obóz biało-czerwonych do Jeleniej Góry, jechałem jako zawodnik GKS-u, z elegancką sportową torbą, w jaką wyposażył mnie nowy klub! Swoją drogą – Górnik 09 też na mnie zarobił: dostał od katowiczan 40 par korkotrampków i 30 tysięcy złotych.

To właśnie dzięki reprezentacji zaliczył pan też pierwsze zagraniczne wyprawy, prawda?
Franciszek SPUT: – Owszem. Bułgaria, Rumunia. A w maju 1967 – również Turcja. I to od razu na turniej UEFA, czyli ówczesne nieoficjalne mistrzostwa Europy juniorów. Graliśmy w Eskesehir; po porażce 1:2 z Bułgarią, pokonaliśmy gospodarzy 1:0 – jeszcze przez pół godziny po końcowym gwizdku organizatorzy trzymali nas wtedy na boisku, taka się awantura zrobiła wtedy na trybunach – a na koniec 3:0 z Belgią. Tych Belgów lali wtedy wszyscy; nam brakło… jednej bramki, żeby zająć pierwsze miejsce w grupie i wejść do najlepszej czwórki imprezy! Ale Turcy zaprosili nas wtedy na mecze finałowe. Przez tydzień mieszkaliśmy w Stambule, w hotelu „Hilton” nad Bosforem. Nawet numer pokoju pamiętam – 1110. Dzieliłem go z Jurkiem Gorgoniem.

Niezłą ekipę wtedy mieliście. Później, w młodzieżówce, także…
Franciszek SPUT: – Rzeczywiście, ekipa świetna – nie tylko piłkarska. W młodzieżówce rywalizowałem m.in. z Jankiem Tomaszewskim. Zapamiętałem zwłaszcza nasz wspólny wyjazd do Albanii. „Tomek” długie minuty po zakwaterowaniu w hotelowym pokoju spędził na szukaniu – w lampach i w innych miejscach – ukrytych mikrofonów. „Gdzieś tu są. To komuna, na pewno podsłuchują gości” – mówił. Było wesoło… Zresztą klubowe wyjazdy też miały swoją specyfikę. Pamiętam jeden z pierwszych z GieKSą – tournée po Związku Radzieckim.

Siedzieliśmy głównie na Krymie, na mecze lataliśmy samolotami, na pokładzie za towarzyszy podróży mieliśmy czasem… baby z kozami. To było po sezonie, więc – za wiedzą kierownictwa – zespół jechał pograć w piłkę, ale i pobawić się. I zabawa przy szampanie rzeczywiście była, a po niej tamtejsi II-ligowy dość regularnie nas lali. W którymś momencie jednak prezes Wacław Bokacki – on mocno na tej wyprawie „cierpiał”, bo alkoholu raczej nie lubił, tymczasem jako szef ekipy musiał ją z miejscowymi szklankami pić – zaapelował do nas: „Nie róbcie wstydu. Wygrajcie coś”. No to – po trzech porażkach – wygraliśmy na koniec 3:2.

Przywołał pan postać prezesa Bokackiego – postaci, bez której nie byłoby wielkiej GieKSy. Pamięta się przy Bukowej Mariana Dziurowicza, a jego – jakby trochę mniej. Niesłusznie, prawda?
Franciszek SPUT: – Rzeczywiście. Nie było dla niego – jako prezesa GKS-u oraz dyrektora Fabryki Sprzętu i Narzędzi Górniczych „Rapid” – spraw nie do załatwienia. Ja też tego doświadczyłem, choćby w kontaktach z… wojskiem.

Coś więcej na ten temat?
Franciszek SPUT: – W 1967 czekało na mnie wezwanie „na stawkę”, akurat w terminie, w którym miałem być w Turcji, na wspomnianym turnieju UEFA. Poszedłem więc wcześniej do Wojskowej Komendy Uzupełnień, a tam już… czekało na mnie skierowanie do Śląska Wrocław! „Nie mogę, na turniej jadę” – odpowiedziałem majorowi, które mi je wręczał. „To pan w mundurze pojedzie” – usłyszałem. Wiedziałem jednak, że wcześniej z „Rapidu” poszły do WKU odpowiednie dokumenty. Odpowiednie, czyli świadczące o tym, że jestem firmie niezbędny, jako najlepszy w niej „raczkarz”.

Jako kto?!
Franciszek SPUT: – Raczkarz. Każdy świder górniczy – a wiem, bo przecież przez kilka miesięcy, po skończeniu szkoły zawodowej w 1965, a przed przeprowadzką do GieKSy, pracowałem na kopalni „Mysłowice” – miał „raczki”, czyli zęby przytrzymujące wymienną końcówkę służącą do wiercenia w węglu. W Rapidzie – po przejściu do GieKSy – byłem zatrudniony właśnie na stanowisku raczkarza. Nie przepracowałem na nim ani jednego dnia – takie czasy były – ale wystarczało, żeby wyreklamować z wojska. Inna rzecz, że facet – ten major – był pamiętliwy. Wpadłem na niego jeszcze raz, parę lat później, gdy trzeba było załatwiać zgodę armii na mój wyjazd zagraniczny z młodzieżówką.

Zgodę armii?
Franciszek SPUT: – No tak, przecież wciąż w wieku poborowym byłem! A ten major nie chciał mi tej zgody wystawić. „Nie chciałeś grać w Śląsku, to nigdzie nie pojedziesz” – powiedział mi wprost. Wróciłem na trening na Bukową z pustymi rękami, ale zgłosiłem całą sprawę kierownikowi drużyny. Po zajęciach przyjechał do klubu prezes Bokacki. „Jedź jeszcze raz do WKU, zgłoś się do pułkownika Lewandowskiego” – powiedział mi krótko. „A pułkownik to wyższa ranga niż major? Jeżeli tak, to jadę” – powiedziałem. Wszedłem, przedstawiłem sprawę sekretarce pułkownika i… nawet nie musiałem wchodzić do jego gabinetu. Kapral – asystent tamtego majora – w jego obecności z przeprosinami wręczał mi pozwolenie na wyjazd. Tak działał pan Bokacki!

Miał pan zagrać w Śląsku „po linii wojskowej”. Ale to nie była jedyna próba „wyjęcia” Franciszka Sputa z GKS-u Katowice. „Gdybym zagrał w ŁKS-ie” – powiedział pan wcześniej. Była na to szansa?
Franciszek SPUT: – Była. Całkiem poważna. Po naszym spadku z ligi, w 1971, ówczesny kierownik ŁKS-u zajechał pod mój blok – mieszkałem wtedy już przy ul. Mysłowickiej na Giszowcu – eleganckim mustangiem. „Za półtorej godziny będziemy w Łodzi” – zapewniał. I rzeczywiście; tak się rozpędził, że za Siewierzem… sprzęgło mu się w tym mustangu spaliło! Ostatecznie dojechaliśmy na miejsce po pięciu godzinach. Wieczór już był, ale… w zasadzie wszystko zdążyliśmy już w temacie mojej przeprowadzki ustalić. Następnego dnia ten sam kierownik odwiózł nas tym mustangiem do Koluszek na pociąg do Katowic.

Poszliśmy z żoną na śniadanie do Warsu i… doszliśmy do wniosku, że jednak z tego naszego kochanego Górnego Śląska się nie wyniesiemy. Po powrocie do Katowic od razu zostałem wezwany do prezesa GKS-u i – za wierność klubowi – dostałem jedną wypłatę więcej. A każdy grosz był wtedy cenny, bo zarobki piłkarzy – podobnie jak meczowe premie – regulowane były specjalnie ustalonym taryfikatorem. W II lidze pensja była połową miesięcznej stawki górnika dołowego. Więc kiedy nie wygrywałeś – a GKS przez kilka drugoligowych sezonów był raczej średniakiem; no, może plasującym się w górnej połówce tabeli – bywało różnie z pieniędzmi. Ale pamiętam, że mieliśmy w szatni zawsze umowę na „akcję święta”.

Czyli?
Franciszek SPUT: – Czyli nawet jeśli na początku sezonu graliśmy słabo, w październiku i listopadzie przychodził czas zwycięstw. Premie za wygrane były przecież potrzebne przed świętami (śmiech). Bywało też hasło „akcja leczenie”. Po prostu po rundzie jeździło się „na leczenie” w różne miejsca w kraju: do Buska, do Podczela nad morzem. Tam też się przydawały środki z owych premii. Swoją drogą – w tamtych czasach piłkarz mało bywał w domu. Pamiętam długie obozy zimowe czy letnie, ale też standardem były też jednodniowe zgrupowania przed meczami.

GieKSa wyjeżdżała do Kamienia – nie było jeszcze tam tego obecnego hotelu; mieszkało się w drewnianych domkach, a boisko treningowe było jedno, z „kocimi łbami” – albo spotykała się w ośrodku PTTK w Parku Kultury i Wypoczynku w Chorzowie. Było jeszcze parę pokoików na Stadionie Śląskim. Warunki w tych miejscach – dalece odbiegające od tego, jakie mają piłkarze dziś. To samo dotyczyło spotkań wyjazdowych. W Stalowej Woli – a może w Starachowicach? – do dyspozycji mieliśmy… trzy pokoje. Dwa czteroosobowe – dla kierownictwa i starszyzny w zespole; reszta chłopaków spała na jednej sali, na której stało kilkanaście piętrowych łóżek.

A mimo to trwał pan w tej drugoligowej GieKSie…
Franciszek SPUT: – Trwałem. Choć czasem coś się wokół mnie działo. Wspomniany Jasiu Rudnow namawiał na przykład, bym przyszedł do Ruchu. Ale wylądował tam Piotrek Czaja, niejako robiąc mi stałe miejsce między słupkami bramki GieKSy. Parę lat później, gdy kończyła się era Kostki i Gomoli w Zabrzu, pojawiły się pogłoski o zainteresowaniu ze strony Górnika. Ale w żadnym z tych przypadków nie wyszło to poza poziom luźnej „godki”. Poważniej było w przypadku Zagłębia Sosnowiec.

To znaczy?
Franciszek SPUT: – Powiedziałbym, że… jedną nogą byłem już na Stadionie Ludowym. Tak to przynajmniej wyglądało po spotkaniu z ówczesnym prezesem Zagłębia, Zdzisławem Senderem. Później był dyrektorem KWK „Staszic”, ale w tamtym czasie szefował jeszcze kopalni „Niwka”. Dogadaliśmy się, ale spotkanie zakończyłem jasnym przesłaniem: „Przyjdę, jeśli GieKSa się zgodzi”. A GieKSa najwyraźniej nie chciała się zgodzić, bo kluby się nie dogadały. Zagłębie – zdaje się – wzięło wtedy Władka Grotyńskiego.

No i nikt nigdy Franciszka Sputa między słupkami bramki innego klubu nie ujrzał…
Franciszek SPUT: – To prawda. Swój pierwszy kontrakt z innym „klubem” podpisałem dopiero po oficjalnym zakończeniu gry w GKS-ie. To był – jak ja to mówię – „FC Ibbenbueren”.

Że jak?
Franciszek SPUT: – Ibbenbueren. Dosłownie kilka tygodni temu ta nazwa wróciła do mnie we wspomnieniach, gdy Niemcy oficjalnie poinformowali o zamknięciu ostatnich kopalń węgla kamiennego w kraju. Jedną z nich była właśnie kopalnia „Ibbenbueren”, na której – po zakończeniu kariery piłkarskiej – przepracowałem rok. Założyłem sobie, że tyle wytrzymam – i wytrzymałem. Choć nie obeszło się bez – rzekłbym po piłkarsku – „kontuzji”.

Miał pan wypadek?
Franciszek SPUT: – Owszem. Pracowałem na poziomie 1410 metrów pod ziemią. Robiłem różne rzeczy: nosiłem obudowy, obsługiwałem przenośnik, którym transportowano urobek. Musiałem na przykład pilnować, by nie przepuścić zbyt wielkich kawałów węgla; trzeba je było rozbijać na mniejsze. Kiedyś patrzę, a tu wielka kamienna bryła przede mną. „Jo jej nie dom rady?” – zawziąłem się. Złapałem ciężki pyrlik, walnąłem z całej siły… Odbiło mi go, wyrwało z ręki, uderzył w strop. Przyglądał się temu miejscowy elektryk. „Chcesz sobie ręce odbić?” – zapytał. Wziął ode mnie młot, popatrzył na kamień, klupnął w odpowiednim miejscu. Raz, drugi… Lekko, ale kolejne płaty odpadały z tej bryły jak kromki chleba.

No a gdzie ta „kontuzja”?
Franciszek SPUT: – Zdarzyła się przy obsłudze pompy wodnej, która mnie uderzyła i wyrzuciła z takiej gondoli, w której była transportowana w chodniku. Zjechałem kilkanaście metrów w dół po spągu. Hełm mi spadł z głowy, trochę byłem oszołomiony, ale wydawało mi się, że – poza bólem nogi – nic wielkiego się nie stało. Ale gdy wyjąłem rękę z buta, cała rękawica była we krwi. Miałem rozszarpany z tyłu cały mięsień uda, tydzień leżałem w szpitalu.

Na szczęście niezbyt długo. Wobec boiskowych urazów też był pan taki twardy?
Franciszek SPUT: – Starałem się. Drobnostki – skręcony staw skokowy itp. – się zdarzały. A poważniejsze rzeczy? Za trenera Jerzego Nowoka skręciłem na treningu kolano i naderwałem więzadła. Założono mi tutor gipsowy, nie trenowałem i nie broniłem w najbliższym meczu. Ale przed kolejnym trener przyszedł do mnie z pytaniem: „Zagrasz? Bo jak ty stoisz w bramce, chłopcy grają lepiej”. W środę – po niespełna tygodniu od założenia – zdjąłem gips. Nogi nie mogłem wyprostować w kolanie, ale…. zagrałem przeciwko Gwardii Koszalin. Chłopcy musieli mi pomagać w wybijaniu „piątki”, bo nie byłem w stanie mocno kopnąć piłki. Ale łapać mogłem – i zremisowaliśmy 0:0.

A interwencje chirurgiczne też się zdarzały?
Franciszek SPUT: – Tak. Doktor Kazimierowicz w Bielsku-Białej „łatał” mi łękotkę. Po… wakacjach. Pojechałem na Mazury, zagrałem z chrześniakiem na łące – bo to nawet boisko nie było – przeciwko jakimś miejscowym. Dostali chyba 10:1, ale „ujechałem” na kępce trawy. „Poszło” kolano. Wracałem na Śląsk pociągiem; pełnym – jak to w tamtych czasach. Całą drogę spędziłem w korytarzu, z nogą usztywnioną gipsem. Jak ludzie przechodzili, opuszczałem ją – jak szlaban. A w tym szpitalu w Bielsku trafiłem na jedną salę z Józkiem Bonem z Ruchu; też miał operowane kolano.

W końcu jednak też kontuzja – w meczu ligowym z Motorem – zakończyła de facto pańską karierę, prawda?
Franciszek SPUT: – Owszem, zerwałem mięsień. Przyjechałem na konsultację do doktora Romana Pawlasa. Spojrzał, zbadał… „Otworzymy, zaszyjemy” – mówi mi. „A Singerkę pan ma?” – zapytałem. „Jak nie, to zostawmy jak jest. Będziemy leczyć zachowawczo; żadnej operacji” – odpowiedziałem. Rehabilitacja trwała długo, ale była na tyle skuteczna, że Alojzy Łysko chciał mnie po niej jeszcze wstawiać do bramki. Między innymi przed słynnym finałem Pucharu Polski z Górnikiem na Stadionie Śląskim. Ale mnie oficjalnie przed tym meczem żegnano.

„Trenerze, będą kwiaty, puchary, emocje… Naprawdę chce pan kogoś rozkojarzonego w bramce? Ja już rok temu przeżyłem finał PP (GieKSa przegrała z Widzewem w rzutach karnych – dop. red.), dla Roberta Sęka może to być zaś jedyny finał w życiu” – powiedziałem trenerowi. Robert – młody wtedy chłopak – raz bronił lepiej, raz gorzej, ale generalnie niczego „nie skopcił”. A akurat w pucharze – w meczu z AKS-em Niwka – uratował chłopakom awans. Trener mnie posłuchał, GKS wygrał 4:1, a ja też miałem swoją satysfakcję. I medal.

A najtrudniejszy moment związany z GKS-em?
Franciszek SPUT: – Listopad 2001. Choć od 36 lat byłem związany z klubem, nie wpuszczono mnie wtedy na zebranie na sali w KWK Wujek, na którym de facto likwidowano stowarzyszenie GKS, przekazując drużynę i grupy młodzieżowe do GKS-u SA, zarządzanego przez Piotra Dziurowicza. Nie było mojego nazwiska na liście „zaufanych uczestników” zebrania, zatrzaśnięto mi drzwi przed nosem. Smutno mi się zrobiło…

 

Na zdjęciu: Wrzesień 1970 – fruwający Franciszek Sput w meczu GKS Katowice – ROW Rybnik.