Nie bałem się odpowiedzialności

Z punktu widzenia piłkarza sześć lat w jednym klubie to szmat czasu? Właśnie tyle spędził pan w Rybniku…

MARIUSZ MUSZALIK: W dzisiejszych czasach bardzo rzadko zdarza się, by piłkarz tyle „wytrzymał” w jednym klubie. Może w tych topowych, które grają o najwyższe cele. Zawodnik w zasadzie jest skazany na to, by zmieniać otoczenie. Inna rzecz to taka, że ważne są takie rzeczy jak wiek i jak się prezentujesz pod względem fizycznym. Sześć lat dla piłkarza to szmat czasu, również dla mnie. Jeżeli trenerzy przez tyle lat darzą cię zaufaniem, to jest to powód do satysfakcji.

Kto pana ściągnął do Rybnika i jakich użył argumentów, by grał w klubie Energetyk ROW?

MARIUSZ MUSZALIK: Na pewno nie były to argumenty finansowe (śmiech). Pamiętam ten moment doskonale. Najpierw zadzwonił do mnie Sławek Szary, że w Rybniku szukają wzmocnień, bo chcą powalczyć o awans do I ligi. ROW był wtedy akurat na obozie, Sławek powiedział, że porozmawia na mój temat z trenerem Ryszardem Wieczorkiem. Rzeczywiście, trener Wieczorek do mnie zadzwonił, szybko doszliśmy do porozumienia i w ten sposób znalazłem się w Rybniku.

Odszedł pan z ROW-u w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku?

MARIUSZ MUSZALIK: Jeżeli zapyta pan jakiegokolwiek sportowca, piłkarza czy lekkoatletę, zawsze panu odpowie, że można było osiągnąć więcej. Ja też odpowiem w ten sposób na to pytanie. Wystartowałem w ROW-ie bardzo fajnie, bo wywalczyliśmy awans do I ligi. Niestety, nasza przygoda z zapleczem ekstraklasy trwała tylko rok. Wróciliśmy do II ligi i jakoś nie możemy się z niej wydostać. Ostatnie sezony to walka o utrzymanie w niej, na szczęście skuteczna.

Co wyróżniało ROW od innych klubów, w których grał pan wcześniej?

MARIUSZ MUSZALIK: W każdym klubie spotykało mnie coś innego. W ROW-ie zdobyłem nowe doświadczenie, spotkałem się z nowymi ludźmi. Co wyróżniało go spośród innych zespołów, w których wcześniej grałem? Tutaj miałem bardzo duży wpływ na to, co działo się na boisku i poza nim. Byłem jednym z najbardziej doświadczonych zawodników, z racji wieku i stażu ligowego („Muszi” rozegrał 311 meczów w ekstraklasie – przyp. BN). Ciążyła na mnie duża odpowiedzialność, ale świadomie podjąłem się tego zadania. I nie żałuję tego. ROW Rybnik był pierwszym klubem, w którym byłem kapitanem. W innych byłem w radzie drużyny, zastępcą kapitana. Raz wyprowadziłem na boisko GKS Katowice, to było dla mnie duże wyróżnienie i duży zaszczyt.

Najszczęśliwszy moment w okresie, gdy grał pan w ROW-ie?

MARIUSZ MUSZALIK: Zdecydowanie moment awansu do I ligi. W sporcie najważniejsze są zwycięstwa i sukcesy. To był dla nas olbrzymi sukces, tym bardziej, że pokazaliśmy wszystkim, że jesteśmy najlepszą drużyną w naszej grupie. Ostatni mecz sezonu graliśmy w Bytowie. Schodząc z boiska żegnały nas oklaski… piłkarzy Bytovii. Już przed meczem mieliśmy zapewniony awans, ale trener Wieczorek „nakręcał” nas mówiąc w szatni: „Skupcie się, bo ten mecz musimy wygrać. Chcemy być najlepszym zespołem tej ligi. Nasza gra wyglądała bardzo fajnie, to nas autentycznie cieszyło.

Pamięta pan ostatni mecz w sezonie 2014/2015 z Limanovią Limanowa? Od awansu do I ligi dzielił was tylko krok, wystarczyło pokonać zdegradowanego już do III ligi przeciwnika. Porażka 0:2 przed własną publicznością zniweczyła wasze plany. Co wtedy nie zagrało?

MARIUSZ MUSZALIK: Długo nie mogłem dojść do siebie po tym meczu. Powiem szczerze – do dzisiaj nie wiem, dlaczego przegraliśmy to spotkanie, nie dociera to do mnie. Rozmawialiśmy o tym w szatni po dwóch-trzech latach (!) i nie mogliśmy tej porażki racjonalnie wytłumaczyć. Pamiętam jedno – zagraliśmy katastrofalnie, w fatalnym stylu przegraliśmy ten awans. Bo my nie przegraliśmy tylko meczu, my przegraliśmy I ligę!

Mała prowokacja – kto po pana odejściu będzie w Rybniku etatowym wykonawcą rzutów karnych?

MARIUSZ MUSZALIK: Wiem, kto będzie strzelał „jedenastki”. W 90 procentach ich egzekutorem będzie Robert Tkocz. Jak mnie nie było na boisku i „Zganiego”, to on był wykonawcą. Jeszcze anegdota z rzutami karnymi. Pół roku temu przyszedł do nas Bartłomiej Wasiluk. W jednym ze sparingów był dla nas rzut karny i prosił „Zganiego”, żeby mu pozwolił strzelać. Mariusz mu odmówił i trafił. W kolejnym sparingu w Kamieniu na sztucznej murawie znowu był dla nas karny. Bartek podszedł do mnie i złożył mi tę samą propozycję, co „Zganiemu”. Powiedziałem „dobra” i… nie strzelił. Inni pytali mnie, czemu mu dałem piłkę? Dałem mu dlatego, by wyleczył się z rzutów karnych.

Fakt, że pańskim wujkiem jest Jan Furtok, który brylował nie tylko w polskiej ekstraklasie, ale również w Bundeslidze, pomagał, czy przeszkadzał w karierze?

MARIUSZ MUSZALIK: Takie pytania traktuję z przymrużeniem oka. Przede wszystkim nie mogę się do niego porównywać,  bo to był piłkarz przed duże „P”. Zawsze jednak dążyłem do tego, by mu pokazać, że też coś potrafię. Na początku mówiono o mnie, że wujek załatwia mi granie i tego typu bzdury. Z tym się spotykałem bardzo często. Jeden z portali internetowych cały czas „wypomina mi”, że jestem siostrzeńcem Jana Furtoka. No i co z tego? Nie wypieram się tego, że to brat mojej mamy, nie wstydzę się tego, przeciwnie – jestem z tego dumny.

Czuje się pan jeszcze na silach zagrać w III lub IV lidze?

MARIUSZ MUSZALIK: Na pewno tak, to dla mnie żaden wstyd, czy ujma. Robię to, co kocham, a uwielbiam grać w piłkę. Nie wyjadę „za chlebem” nie wiadomo gdzie, bo nigdzie nie dostanę dużych pieniędzy. Nigdzie nie będę pchał się na siłę, bo to nie te czasy i nie ten wiek. Ale jak ktoś zadzwoni, na pewno odbiorę telefon. Ja już nie gram dla pieniędzy, tylko dla przyjemności.