Nie możesz nigdy zapomnieć o korzeniach

W październiku baner z pańską podobizną i nazwiskiem zawisł pod dachem Areny Zabrze, w klubowej Galerii Sław. Ważny to był moment w pańskim życiu?
Józef WANDZIK: – Ważny. To wielki zaszczyt że po tylu latach fani jeszcze mnie pamiętali; serce zapikało mocniej. Staram się nie żyć wspomnieniami, ale… kibice nie dadzą zapomnieć o przeszłości. Piszą o niej na Facebooku, wstawiają stare zdjęcia…. Inna rzecz, że Górnik to wciąż dla mnie świętość; oglądam wszystkie jego mecze na ekranie.

Ten Górnik to – zdaje się – pańska miłość od czasów dziecięcych jeszcze?
Józef WANDZIK: – Owszem. Wychowałem się w… Górnikach, dzielnicy Bytomia graniczącej z Zabrzem. A Górniki zawsze były za Górnikiem! Już jako dzieciak grałem w piłkę, i właśnie całą drużyną Rodła jeździliśmy na mecze przy Roosevelta, na pace starego żuka. Siedzieliśmy zawsze na trybunach na wirażu, na lewo od trybuny głównej. Dziś – po wielu dekadach od tamtych chwil – z przyjemnością wchodzę na nowy stadion. Jego zaplecze to europejski poziom, nie ma się czego klub i miasto wstydzić. A jak się czwartą trybunę dokończy, będziemy mieć prawdziwą stadionową perełkę.

Skoro Górnik był tym klubem, którym fascynował się dzieciak z Bytomia, to jakim cudem wylądował pan w Ruchu Chorzów?!
Józef WANDZIK: – Skauci Ruchu wypatrzyli mnie na jednym z turniejów szkół ponadpodstawowych w Chorzowie. Spodobałem się im, ale… ja chciałem iść do Górnika! Przyjechałem nawet do Zabrza, do biura świętej pamięci Mariana Olejnika, wówczas kierownika sekcji piłkarskiej „górników”. Ale nie było ani jego, ani drużyny; akurat przebywała na zgrupowanie. Nie miał mnie więc kto sprawdzić, nie było z kim porozmawiać. A działacze Ruchu byli uparci: zajeżdżali dzień w dzień pod dom rodziców. No i w końcu nakłonili mnie, bym – z prezesem Rodła, Henrykiem Hajdą – pojechał z nimi na Cichą, prosto na popołudniowy trening drużyny.

wandzik
Półtora roku później, we wrześniu 1996, przyjechał ze swym Panathinaikosem do Warszawy. I… odpadł z Pucharu UEFA, bo w 93 minucie pokonał go Cezary Kucharski (pierwszy z lewej). / Fot. 400 mm.

Trener Leszek Jezierski i opiekujący się bramkarzami Piotr Czaja przyglądnęli się moim umiejętnościom i… zdecydowali się zatrzymać mnie od razu. Kluby dogadały się szybko. Część kwoty chorzowianie „zapłacili” w sprzęcie sportowym, ale i żywej gotówki musiało być sporo, skoro po moim odejściu Rodło z tych pieniędzy funkcjonowało 6 kolejnych lat! Na parę lat zatem kibic Górnika został piłkarzem Ruchu! I był to – nie kryję – ważny etap mojej piłkarskiej przygody. To tu zaliczyłem początki mojej profesjonalnej kariery. A lekko nie było! Trener Jezierski był z tych, co mocno dokręcali śrubę. Zgrupowanie to były kilometry marszobiegów na górskie szczyty, w dociążonych kamizelkach. Bieganie od 8.00 do 12.00, po obiedzie godzina siłowni, potem jeszcze jeden trening… Ale się i to przetrzymało; a przy okazji wykuwał się charakter.

Wspomniał pan nazwisko pana Henryka Hajdy. To postać absolutnie nietuzinkowa i niebanalna dla Rodła i dla tamtejszej piłki, prawda?
Józef WANDZIK: – Oj tak! „Tyjo” – bo tak go wszyscy nazywali – sam był bramkarzem, grał m.in. w Sparcie Mikulczyce i w Rodle właśnie, w Górnikach był też trenerem. A w zasadzie – człowiekiem-instytucją, dobrym duchem tego klubu. Poza pracą szkoleniową, był tam też prezesem i… gospodarzem; sam na przykład malował linie na boisku przed meczami ligowymi. Nie poddał się nawet w najtrudniejszych chwilach, gdy klubowi groził upadek. W pewnej chwili namówił i mnie na pomoc Rodłu. Pomagałem finansowo w utrzymaniu klubu, przysyłałem też Grecji sprzęt sportowy, stroje. Dzięki temu przez lata mówiono: „Górniki to najlepiej ubrany zespół w A-klasie” (śmiech). Cóż, stara szkoła wyniesiona z domu: „Nie możesz nigdy zapomnieć o korzeniach” – tej zasady nauczyli mnie rodzice.

Rodło – zdaje się – odwdzięczyło się w szczególny sposób?
Józef WANDZIK: – Rzeczywiście. Jestem prezesem honorowym klubu. Ja z kolei zadbałem o to, by nigdy nie zapomniano o nieżyjącym już „Tyjo”. To z mojej inicjatywy ruszył piłkarski memoriał jego imienia, ma też swoją tablicę pamiątkową na ścianie klubowego budynku. W minionych paru latach zresztą klub się rozwinął. Były prezydent Bytomia, Damian Bartyl pomógł w zagospodarowaniu terenów klubowych: powstało boisko do kosza i plac zabaw dla dzieci. Udało się też przeprowadzić remont szatni oraz murawy. No więc teraz… pora na sukces sportowy. Mamy bardzo młody zespół. Ubiegły sezon był nie najlepszy (w bytomskiej B-klasie Rodło uplasowało się na 14 miejscu – dop. red.), ale w obecnym jest dużo lepiej (pozycja lidera na półmetku – dop. red.).

wandzik
Józef Wandzik z Januszem Osterem – byłym kierownikiem sekcji piłkarskiej w Górniku, który „dopiął” przeprowadzkę golkipera z Chorzowa do Zabrza.
FOT. MICHAL CHWIEDUK / 400mm.pl

Rozumiem, że być może osoba pana Hajdy – jako bramkarza – sprawiła, że i Józef Wandzik postanowił stanąć między słupkami?
Józef WANDZIK: – Zdziwi się pan, kiedy powiem, że w wieku trampkarza byłem środkowym napastnikiem, najlepszym strzelcem swojej drużyny! Miałem 12 czy 13 lat, kiedy nasi juniorzy zagrać mieli z Orkanem Dąbrówka Wielka. Ich bramkarz nie przyszedł jednak na zbiórkę, więc – jako najmłodszego, a zarazem już bardzo wyrośniętego – postawiono do bramki mnie. I wie pan co? Obroniłem w tym spotkaniu karnego, ale do domu wróciłem spłakany. Przegraliśmy 0:16!

A jednak został pan bramkarzem!
Józef WANDZIK: – Widać dostrzeżono we mnie talent w tym kierunku. Zresztą trener Hajda bardzo szybko wziął mnie do drużyny seniorów. Miałem bodaj 14 lat, kiedy debiutowałem już w A-klasie.

Profesjonalną karierę zaczynał pan w Chorzowie. W końcu jednak udało się trafić do wymarzonego Górnika. Nie bez przeszkód jednak. Przypomni pan historię?
Józef WANDZIK: – Szkoda to „rozgrzebywać”. W każdym razie tak jak kiedyś działacze Ruchu przyjeżdżali do rodziców, tak potem Marian Olejnik u mnie w mieszkaniu na osiedlu Helenka bywał prawie każdego dnia. Trafił na podatny grunt, bo ja już bardzo chciałem grać w Zabrzu i… bardzo nie chciałem w Chorzowie. I wcale nie chodziło o warunki finansowe. Czułem, że w Górniku zrobię kolejny krok w przód.

Ale Ruch pana oddać nie chciał!
Józef WANDZIK: – Tak, zaczęła się „afera o Wandzika”… Ruch początkowo chciał mnie zdyskwalifikować na trzy lata. Potem zostałem zawieszony na 8 miesięcy, odwieszono mnie po sześciu.

Nerwowo było w tym czasie?
Józef WANDZIK: – Wierzyłem, że kluby się w końcu dogadają, więc po prostu trenowałem i czekałem. I – jak pokazała przyszłość – warto było. Cztery tytuły mistrzowskie, jedno wicemistrzostwo. Do tego kilka pięknych przygód w europejskich pucharach. Pamięta pan, jak byliśmy od krok od zwycięstwa z Realem na Estadio Bernabeu? Gdybyśmy ich wtedy wyeliminowali, w ogóle byłaby wielka historia…

To były wielkie mecze nie tylko z Realem, ale i z Anderlechtem, Bayernem czy Juventusem. W Monachium też prowadziliście 1:0…
Józef WANDZIK: – Starcie z Bayernem zapamiętałem z innego powodu. Do naszego hotelu przed meczem przyjechał Jean-Marie Pfaff – tylko po to, by wręczyć mi swoje rękawice, z charakterystycznym „P”. Piękny gest; w Polsce taki sprzęt był dla wielu nieosiągalnym marzeniem. A że zawsze wyznawałem zasadę, że za dobro trzeba się w życiu dobrem odwdzięczyć, kiedy parę lat później w eliminacjach mistrzostw świata Italia’90 graliśmy na Stadionie Śląskim z Albanią, przed spotkaniem podarowałem bramkarzowi rywali dwie pary rękawic. Był tak szczęśliwy, że pobiegł do szatni i… przyniósł butelkę albańskiego koniaku!

Górnik z drugiej połowy lat 80. był wielką – jak na krajowe warunki – drużyną. Który z ówczesnych kolegów olśnił pana najbardziej swymi umiejętnościami?
Józef WANDZIK: – Ja widywałem w akcji na żywo jeszcze Włodka Lubańskiego i Zygfryda Szołtysika – to w tamtych czasach mogłem mówić o olśnieniach. Za moich czasów w Górniku też mieliśmy jednak wspaniałą paczkę. Na treningach piłka chodziła jak po sznurku, potem w meczach ligowych skutkowało to często powtórkami takich koronkowych akcji. Swoją drogą zaś – czasem takie gierki treningowe bywały lepsze niż mecze ligowe, przy czym nikt nogi nie odstawiał. Prawie jak… derby!

Z drugiej strony – prezes Szlachta mawiał nam wprost: „Daję ekstrapremię za wygrane różnicą trzech bramek”. No to mając taki dodatkowy bodziec, graliśmy jak z nut. Wiele było spotkań, w których przeciwnicy zagadywali na boisku: „Panowie, oszczędźcie. Skończcie już nam strzelać”. Ale dla nas – choć jako sportowcy zarabialiśmy dużo ponad średnią krajową – każdy kolejny gol był po prostu bardzo opłacalny. Za Szlachty generalnie pod względem organizacyjnym i finansowym Górnik dystansował wszystkich. grupowania, wyjazdy – wszystko miało ręce i nogi. Skala tego dystansu? Jeżeli wszystkie inne kluby były na poziomie amatorskim, to Górnik sięgał już półzawodowstwa.

Trudno było pogodzić tak wiele indywidualności i gwiazd, które się u was w tamtych latach spotkały?
Józef WANDZIK: – Nie. Mieliśmy w Górniku w tamtych latach superatmosferę. Może dlatego, że każde ewentualne zarzewie konfliktu gasiliśmy natychmiast. Jak? No cóż… W klubie pani Basia prowadziła stołówkę, obiady mieliśmy na miejscu, każdego dnia – poza poniedziałkiem. Tego dnia – zwłaszcza po wygranym meczu – po porannym treningu szliśmy do karczmy na „piwko i śledzik”. To był nasz „grzeszek” owiany tajemnicą. W takich okolicznościach omawiało się mecz, dyskutowało, artykułowało pretensje. Pożyteczne były te wyjścia, w taki sposób cementowała się drużyna.

W Zabrzu też – meczem z Izraelem w eliminacjach Euro’96 – pożegnał się pan z reprezentacją. Ważny rozdział w pańskim życiu?
Józef WANDZIK: – Szalenie ważny. I to nie tylko dlatego, że 25 meczów w „dorosłej” kadrze bez puszczonej bramki to rekord wśród polskich bramkarzy, przed Janem Tomaszewskim.

Ale w sumie tych meczów uzbierało się tylko 52. Nie mogło być więcej?
Józef WANDZIK: – Pewnie by było. Ale proszę pamiętać, że jeszcze w latach 90. nie było wyznaczanych odgórnie terminów na rozgrywki reprezentacyjne. To, czy prezes zagranicznego klubu zwalniał swych cudzoziemskich graczy na zgrupowanie kadry, zależało często wyłącznie od niego. A właściciel Panathinaikosu – zwłaszcza w obliczu ważnych gier ligowych – nie chciał mnie i Krzysia Warzychy puszcza na kilkudniowe zgrupowania. Na linii PZPN – Ateny często bywała wtedy „gorąca linia”. Nie zawsze skuteczna; pamiętam, że Andrzej Strejlau w czasach swej selekcjonerskiej przygody był bardzo konsekwentny: zawodnik musiał przyjechać co najmniej trzy dni przed spotkaniem reprezentacji. My – grając w niedzielę derby z Olympiakosem – dolecieliśmy do Polski dopiero w poniedziałek, podczas gdy mecz eliminacyjny był już w środę. „Przepraszam, panowie, ale: nie mogę was wystawić” – powiedział nam wtedy selekcjoner. Takich sytuacji bywało więcej.

Co – generalnie – nie zmienia faktu, że wiele pięknych chwil w biało-czerwonym stroju pan przeżył?
Józef WANDZIK: – Oczywiście. Do tych 52 występów w reprezentacji narodowej trzeba przecież dodać wiele w reprezentacji juniorskiej i młodzieżowej. Na mistrzostwach świata U-20 w Meksyku w 1983 roku grałem na Stadionie Azteca, w obecności 120 tysięcy widzów. Niezapomniane przeżycie!

A propos Meksyku; fakt, że na „dorosłym” mundialu w tym kraju, trzy lata później, nie zagrał pan ani minuty, jest jakąś „zadrą”?
Józef WANDZIK: – Cały nasz występ jest pewną „zadrą”. Jechaliśmy tam w atmosferze stworzonej przez opinię publiczną, że będzie medal i już. Balon był bardzo napompowany, ale tak naprawdę…. nie było dobrej atmosfery w kadrze. Była grupa warszawska, grupa śląska, i… Boniek z Juventusu. A moja rola w drużynie? Cóż, trudno było rywalizować z Józkiem Młynarczykiem. To ekstrafacet i ekstrakolega, klasa sama w sobie. Nie mogłem mieć żadnych uwag do decyzji trenera o tym, że grał on, a nie ja. Co nie znaczy, że nie sprawiła mi satysfakcji nasza późniejsza rywalizacja. Po latach, gdy zagraliśmy z Porto w Lidze Mistrzów, po remisie 0:0 w Atenach, wygraliśmy na wyjeździe 1:0, choć bodaj od 13 minuty graliśmy w „dziesiątkę”. Bobby Robson powiedział wtedy: „Porto przegrało dziś z Wandzikiem”!

wandzik
Legendarny bramkarz z miniaturą swego portretu wiszącego w Galerii Sław pod dachem Areny Zabrze. Odebrać ją z rąk Stanisława Oślizły – zaszczyt!
FOT. MICHAL CHWIEDUK / 400mm.pl

No właśnie; Estadio do Dragao to jeden z wielu legendarnych obiektów, na których pan zagrał. Miłe wspomnienia?
Józef WANDZIK: – Fantastyczne. Jak się jedzie na wspomniane już Bernabeu, wybiega na Ibrox Park w Glasgow czy na Stadio Comunale w Turynie, ciarki chodzą po plecach. A wymieniłem tylko te obiekty, na których gościłem z Górnikiem. Panathinaikos to inna bajka; tu doświadczyłem czegoś zupełnie innego. Jak się wychodzi z tunelu na murawę dowolnego stadionu i słyszy się hymn Ligi Mistrzów, adrenalina natychmiast skacze, a człowiek dostaje gęsiej skórki! Życzę moim następcom w Zabrzu, by kiedyś tego doświadczyli.

Pan był bardzo blisko awansu do wielkiego finału Ligi Mistrzów. Pierwsze półfinałowe spotkanie z Ajaksem – po golu „Gucia” – wygraliście na wyjeździe 1:0! W rewanżu było jednak 0:3… Za wcześnie poczuliście się tymi finalistami?
Józef WANDZIK: – Nie. Może gdyby pierwszy mecz był u nas… Gdybyśmy go zremisowali 0:0…. Może by się udało w rewanżu „wyciągnąć” dobry wynik w Amsterdamie. Ale – jak pan powiedział – u nich było 1:0 dla nas. Rezultat fantastyczny, na lotnisku w Atenach witało nas wtedy 20 tysięcy kibiców! Ale to tylko rozdrażniło Holendrów. Przyjechali do nas „na żyle”. I zagrali kosmicznie. Van der Saar, bracia de Boer, Blind, Kluivert, Kanu, Davids, Litmanen, Seedorf – team nie do zatrzymania. A u nas brakowało wtedy trzech podstawowych zawodników: libero i dwóch środkowych pomocników. Wie pan, oni latem, przed tą edycją Ligi Mistrzów, byli u nas w Atenach, w naszym ośrodku, na zgrupowaniu. Zostawałem wtedy po treningach, by na nich popatrzeć. Już wtedy – na początku lat 90. – w sztabie szkoleniowym mieli multum ludzi; specjalistów z każdej niemal dziedziny. Inny świat…

Kiedy wyjeżdżał pan do Grecji, tamtejszy futbol jeszcze wciąż nie miał wielkiej renomy. Spodziewał się pan, że minie prawie 30 lat, a pan wciąż będzie tam mieszkać?
Józef WANDZIK: – Całkiem niedawno uświadomiłem sobie, że dłużej już żyję w Grecji, niż przed wyjazdem mieszkałem w Polsce… Mam rodzinny dom w Górnikach, w którym mieszka siostra. Mam też ziemię, na której się mogę wybudować. Ale na razie jeszcze młodo się czuję, więc wykorzystuję to, wciąż udzielając się zawodowo w Atenach i w okolicach. I pomyśleć, że wtedy na prezesa Panathinaikosu spadła lawina krytyki za mój transfer! Kluby greckie mogły zatrudniać wówczas tylko trzech obcokrajowców, więc większość sięgała po napastnika, po ofensywnego pomocnika na pozycję numer „dziesięć”, po playmakera. A on uparł się na bramkarza. Zapytałem go w końcu – przez tłumaczkę – o przyczynę tego uporu. Nawet nie silił się na odpowiedź; włączył mi po prostu kasetę wideo z moimi 45 minutami z meczu Polska – Jugosławia (28.03.1990 w Łodzi, wynik 0:0 – dop. red.).