Niech dziadek jeszcze o reprezentacji opowie…

Osiem tysięcy znaków – zakomunikował redaktor prowadzący numer „Sportu”. W takiej objętości zamknąć 75 lat życia, w tym 60 lat działalności dziennikarskiej człowieka, który dla każdego poważnego i szanującego się kibica „kopanej” legendą stał się już parę dekad wstecz?


Człowieka, który stwarzał – bo to było stwarzanie, a nie zwykłe banalne pisanie – książki, niemające odpowiednika nawet w najlepiej rozwiniętych piłkarsko (i edytorsko) krajach? Niemożliwe! Ale… w dziennikarstwie rzeczy niemożliwych nie ma. Właśnie Andrzej Gowarzewski udowadniał to w wielu momentach swojego zawodowego – bo na nim się skupmy – życia. Z wrodzonym sobie zamiłowaniem do „chodzenia pod prąd”; wchodzenia oknem tam, gdzie stukanie do drzwi nie pomagało; odnajdywaniem faktów i prawd, o których nie tylko filozofom, ale i „wszechwiedzącemu Internetowi” się nie śniło.

Co go gnało do tego nonkonformizmu? Wrodzona reporterska pasja, niepospolita ciekawość świata i ludzi, no i… używanie głowy (albo „Gowy”, bo takie pseudo wybrał sobie w swych wydawnictwach do publikowania „myśli nieuczesanych”, które przez lata nosiły znany każdemu czytelnikowi encyklopedii piłkarskiej, kolekcji klubów czy serii Mistrzostwa Polski. Stulecie tytuł „szelontanie”) do myślenia, a nie tylko wyrzucania z siebie potoków słów, jak czyni to wielu dzisiejszych media-workerów. Właśnie, media-workerów, a nie dziennikarzy, bo na temat tegoż środowiska i jego przemian w ostatnich dwóch dekadach, weteran zawodu miał swoje – jakże krytyczne – zdanie. Szczególnie drażnili go w tej branży ci, których nazywał „celebrytami”, a nie dziennikarzami – bo bardziej od bohaterów ich tekstów interesowało ich własne „ego”.

Anatema dla niedoszłego kierownika

Chodzenie pod prąd… Właśnie ono sprawiło, że reporter w wieku 31 lat postawił (w sensie zawodowym) wszystko na jedną kartę. Wobec braku zgody partyjnego Biura Prasy (były kiedyś takie czasy i takie instytucje) na jego wyjazd na igrzyska do Montrealu, sam załatwił sobie olimpijską akredytację bezpośrednio w strukturach MKOl.

Po powrocie czekała go za to redakcyjna anatema; utalentowany, zdolny i (chyba) pracowity dziennikarz niemal jednogłośnym werdyktem całego zespołu wyrzucony został z redakcji… „Sportu”, choć wcześniej nie tylko otrzymał od szefostwa propozycję poprowadzenia najważniejszego w strukturach gazety działu piłkarskiego, ale też był pomysłodawcą „Kryształowego koła” – czyli nagrody dla najlepszego kolarza roku, jak również „Złotych kolców” – lekkoatletycznego rankingu, który po latach z redakcyjnej zabawy zmienił się w bardzo poważne, funkcjonujące pod szyldem PZLA (do dziś zresztą) podsumowanie sezonu na bieżniach, skoczniach i rzutniach.

Uraz do „Sportu” – ale nie sportu… – pozostał mu w głębi duszy do ostatniego oddechu; mimo wielu sugestii i wniosków (również ze strony niżej podpisanego), konsekwentnie odmawiał wywiadu dla niegdysiejszej macierzystej redakcji – nawet jeśli propozycja dotyczyła rozmowy wyłącznie o jego życiowym projekcie, czyli wspomnianej encyklopedii piłkarskiej…

Duuużo czasu, dooobry pomysł

Pięć lat później też nie poszedł na żaden consensus; wojskowy przewrót w kraju w grudniu 1981 wyrzucił go w ogóle poza branżę. Po zdobyty wcześniej na Politechnice Krakowskiej dyplom architekta nawet na tym zakręcie życiowym nie sięgnął; wybrał kilkuletni „flirt” ze środowiskiem śląskich… cinkciarzy, który dawał mu środki na utrzymanie i… mnóstwo czasu.

Ten ostatni fakt był bardzo ważny; wtedy właśnie narodził się pomysł udokumentowania sześciu dekad (wówczas…) historii polskiej piłki – od narodzin PZPN, pierwszej edycji o mistrzostwo Polski i pierwszego meczu „reprezentatywki” (to było jego ukochane słowo, określające zespół narodowy). A że w owych latach 80. żyli jeszcze bohaterowie ligowych zmagań z premierowych edycji, zgromadził Andrzej Gowarzewski – odwiedzając ich w domach bądź śląc listy z opracowaną samodzielnie ankietą dotyczącą piłkarskiego żywota – imponujące archiwum, zawierające kartoteki każdego (!) zawodnika grającego o mistrzostwo Polski w stuletniej historii tych zmagań (i o Puchar Polski – ten przedwojenny również – od etapu 1/8 finału).

Gdzieś w Gorzowie lub innej Zielonej Górze

To nie jest jednak tak, że zawsze bezkrytycznie fakty podawane przez rozmówców przyjmował. Wspomniane archiwum (kilkadziesiąt metrów kwadratowych, kilkadziesiąt metrów bieżących półek…) pozwalało mu do każdej wizyty i rozmowy dobrze się przygotować. Ulubiona (choć nie spisana dotąd w żadnej księdze) anegdota z tej dziedziny: „Przyjeżdżam do Gorzowa czy innej Zielonej Góry, gdzie po wojnie osiadł jeden z piłkarzy lwowskiego klubu. Rodzina wita mnie serdecznie, wprowadza do zastawionego suto stołu (lata 80. – przypomnijmy; ileż zabiegów wymagało takie zastawienie…), u szczytu którego siedzi głowa i chluba rodu. W zasadzie słusznie – ze dwa występy w lidze to jednak… zawsze dwa występy. No i – mocno dopingowany przez dzieci i wnuki – zaczyna mi ów bohater opowiadać, jak to wokół niego kręciła się cała gra jego drużyny, jakie to bramki strzelał. Trudno mi było – wobec licznego grona zapatrzonego w nestora jak w obrazek grona słuchaczy – prostować te opowieści mocną dokumentacją jego dwóch gier. Udawałem więc, że pilnie notuję, i przygotowywałem w myślach drogę odwrotu. I właściwie już byłem doń gotów – w chwili gdy rozmówca nabierał oddechu do kolejnej opowieści – gdy ze strony któregoś z licznych wnuków padła prośba: – A niech dziadek jeszcze panu redaktorowi o tych meczach w reprezentacji opowie…”

Rzut oka na paszport

Nie, tenże bohater nie ma w publikacjach wydawnictwa GiA wpisanych ani meczów reprezentacyjnych, ani owych licznych bramek z jego własnej opowieści. Prawda – to słowo, które w firmowych gabinetach nie padało; wszyscy jednak wiedzieli, że jest jedynym wyznacznikiem w działalności reporterskiej i dokumentacyjnej pomysłodawcy, twórcy i najważniejszego autora encyklopedycznych wydawnictw.

Zgodnie z prawdą – czyli aktem urodzenia, pozyskanym z USC – wprowadził więc Andrzej Gowarzewski do dziejów rodzimej piłki Huberta Gada – a nie Goda, jak do dziś, po upływie 80 lat, Świętochłowice godają o swym przedwojennym reprezentancie. Kiedy półtora roku temu do wydawnictwa zapukała mieszkająca na co dzień w Niemczech bratanica tegoż ligowca Śląska, nie omieszkała skorzystać z okazji i rzucić okiem na owo świadectwo. Jakby chciała się upewnić, że jej paszport nie kłamie… „No a jak w nim zapisano nazwisko?” – padło pytanie. „No… Gad oczywiście” – przyznała pani Wanda, rzucając jeszcze (dla upewnienia się?) okiem na ów dokument. A któż pamięta, ile hejtu – używając dzisiejszej terminologii – wylano na ten tom encyklopedii, w którym po raz pierwszy personalia olimpijczyka z Berlina zapisano poprawnie?

Poprzeczka zawieszona wysoko

Osiem tysięcy znaków… Nie sposób w nich zawrzeć choćby ułamka prawdy o skomplikowanej osobowości Andrzeja Gowarzewskiego. Może starczyłoby siedem tysięcy stron książkowych? Aby ów krótki szkic był pełniejszy i bliższy codzienności, do chodzenia pod prąd i bezwzględnego dążenia do prawdy – to tylko ułamek zawodowych i życiowych wytycznych mistrza kronikarzy polskiego futbolu – trzeba jeszcze dorzucić trzecią cechę: ciekawość świata.

To ta ciekawość kazała 15-latkowi – tyle że 60 lat później – szukać w różnych źródłach i miejscach niejakiego Wojtka Poprzeczki. To taki podpis znalazł się na pieczołowicie przez Gowarzewskiego przechowywanym dyplomie, wystawionym w 1959 roku przez redakcję „Świata Młodych”. Widnieje na nim tytuł „Sportowego Korespondenta” tegoż czasopisma, przyznany młodemu korespondentowi za wygraną w redakcyjnym konkursie. To wtedy sam bardzo wysoko zawiesił sobie zawodową poprzeczkę: zaryzykuję tezę, że ów dyplom był może dlań ważniejszy, niż późniejsze „Złoto Pióro”, niż „Olimpijski Wawrzyn PKOl”, a może i Złoty Krzyż Zasługi, przyznany przez prezydenta Bronisława Komorowskiego. Dlatego nie sposób oddać radości, jaką miesiąc temu sprawiła „Gowie” informacja, iż Wojtek Poprzeczka naprawdę nazywa się Wojciech Wiśniewski, żyje i ma się dobrze. Porozmawiali panowie przez telefon, umówili się na dłuższą gadkę za kilka tygodni – obaj czekali na poprawę nie najlepszego w tamtym momencie samopoczucia. Ale tej rozmowy już nie będzie…


PS. Nie udało się zmieścić w ośmiu tysiącach… A trzeba jeszcze dorzucić informację – bo to precedens w polskiej bibliografii sportowej – że w wydawnictwach Andrzeja Gowarzewskiego znajdzie Czytelnik słowo wstępne każdego z prezydentów FIFA, sprawujących ten urząd w ostatnim półwieczu: Stanleya Rousa, Joao Havelange’a, Seppa Blattera i Gianniego Infantino. W ten sam sposób zaszczycali albumowe publikacje prezydenci Aleksander Kwaśniewski i Andrzej Duda. Ot, szczegół – ale chyba dobrze pozycjonujący markę z pieczęcią GiA!

Fot. archiwum GiA


Andrzej Gowarzewski (1945 – 2020)
Fot. sdrp.katowice.pl