Niezwykła historia Józefa Gałeczki. 80 mieć lat to nie grzech…

W dniu swoich urodzin Gałeczka w towarzystwie kolejnego 80-latka, Zbigniewa Mygi, spotka się w sosnowieckiej Mediatece z przyjaciółmi i kibicami. Władze Zagłębia obdarują go prezentami i bukietem czerwono-zielono-białych kwiatów. Obaj nestorzy są jednymi z wielu bohaterów książki „Zagłębie Sosnowiec. Historia Piłki Nożnej”, która będzie promowana w trakcie spotkania z jej autorem, Jackiem Skutą.

Dwa dni później, sosnowiczanie zagrają ligowe spotkanie z Koroną i króla główek czekają kolejne niespodzianki. – Jestem tym wszystkim bardzo wzruszony, najważniejsze, że klub i kibice pamiętają o mnie. W Sosnowcu przeżyłem wiele pięknych chwil i nie zamieniłbym ich na nic innego – przyznaje z łezką w oku pan Józef, który z trybun wspiera duchowo swoich dużo młodszych następców.

Urodzony po niemieckiej stronie granicy

Urodził się pół roku przed wybuchem II wojny światowej w Gliwicach. Wówczas to było Gleiwitz, a miasto leżało w granicach Niemiec. Późniejszy reprezentant Polski nazywał się Galetzka, zaś jego rodzice byli Niemcami. Podobnie było w przypadku innych znakomitych piłkarzy, takich jak Jan Banaś, Jan Kowalski czy Jan Liberda. Języka polskiego uczył się dopiero po wojnie, gdy Gliwice znalazły się w granicach Polski, a młody chłopak zaczął naukę w szkole podstawowej. Oczywiście, władze komunistyczne zmieniły jego rodzinie nazwisko na Gałeczka.

– Polskie władze zmieniły mi nie tylko nazwisko, ale też imię. Na pierwsze miałem Waldemar, ale ktoś uznał, że to niemieckie imię i zamieniono je na Józef. Czyli na moje drugie imię. Później, dyrektor podstawówki się dziwił, jak to, Waldemar to jest niemieckie imię? Zaraz po wojnie bieda była straszna, ojciec był górnikiem, a matka nie pracowała. Jak mój trener juniorów z Piasta Gliwice przyszedł do nas do domu i zobaczył, co jemy na kolację, to na drugi dzień kiełbasę nam przyniósł. Takie były wtedy czasy – opowiada Gałeczka.

Gałeczka
Józef Gałeczka skacze do główki w meczu Zagłębia z Crveną Zvezdą Belgrad (4:4) rozegranym 26.07.1964 r. w Nowym Jorku w trakcie rozgrywek Interligi Amerykańskiej.

Po wojennej zawierusze w Gliwicach rozlokowano sporą grupę przesiedleńców ze Lwowa i właśnie jedna z nich, Maria, została jego żoną. Jej ojciec był sanitariuszem na meczach Piasta Gliwice, z którym pan Józef związał się na 5 lat. W tamtym okresie szukał swojego miejsca w nowej rzeczywistości i… trafiła mu się nie lada gratka, jaką był wyjazd do Australii. – Kopałem piłkę w Piaście Gliwice i zasuwałem ostro na kopalni. Żadnej taryfy ulgowej, normalny górnik dołowy. Spodobał mi się ten pomysł z Australią i tak moja noga stanęła na końcu świata – sam sobie dziwi się Gałeczka, który blisko 2 lata grał w Polonii Sydney i pracował zawodowo.

– Ja tam przede wszystkim pracowałem, może nawet jeszcze ciężej niż w kopalni w Gliwicach. Miałem papiery tokarza, więc po osiem godzin stałem w fabryce przy obrabiarce. Rozliczali nas co do minuty, żadnych przestojów. Robota zaczynała się o siódmej rano, potem kwadrans na śniadanie, jadło się przy tokarce, żeby nie tracić czasu. Było też pół godziny na obiad, ale ten czas się dokładało do ośmiogodzinnej dniówki. I dopiero kiedy wybiła 15.30, można było schodzić z roboty, ale sprzątanie, czyszczenie maszyn, mycie – to wszystko robiło się w czasie wolnym, za to już nie płacili.

Wolał grać w piłkę, niż fedrować…

Gałeczka dobrze wspomina swój pobyt na antypodach, w trakcie pracy w fabryce nie przydarzyło mu się żadne nieszczęście. 30 lat później w Australii zginął inny piłkarz sosnowiczan, mianowicie bramkarz Zdzisław Kostrzewa, który był trzecim golkiperem naszej ekipy na mistrzostwach świata w Argentynie. W trakcie czyszczenia taśmy w fabryce Kostrzewa został przez nią wciągnięty do środka i zginął na miejscu. Ta makabryczna historia do dzisiaj stanowi przestrogę dla wielu osób…

Po dwóch latach harówy w fabryce i na boisku, Gałeczka wrócił do kraju z mocnym postanowieniem zagrania w I lidze (obecnie ekstraklasa). – Wiedziałem, że dam sobie radę, bo już przed wyjazdem z Gienkiem Lerchem i Antkiem Nierobą występowałem w reprezentacji Polski juniorów. Zgłosiłem się do Zagłębia. Miałem jeszcze nieodsłużone do końca wojsko i zależało mi, żeby dalej robić na kopalni. Siedzę więc w gabinecie u prezesa Franciszka Wszołka i tłumaczę mu swój plan. Pokiwał głową i zadzwonił na kopalnię „Czeladź”.

– Od jutra pracuje u was pan Gałeczka Józef. W minutę załatwił sprawę. Odkłada słuchawkę, a ja ucieszony pytam go: „To o której jutro mam przyjść? „O jedenastej, na trening Zagłębia”. „No dobrze, a o której mam przyjść na kopalnię do roboty?”. „Do klubu przyjdź synku, od tej pory to będzie twoja robota”. Szybko doszedłem do wniosku, że lepiej grać w piłkę niż fedrować – uśmiecha się Gałeczka, który już do końca kariery w polskiej lidze związany był z Zagłębiem.

Śląskie klimaty w Sosnowcu

Do Zagłębia trafił razem z Witoldem Szygułą i Ginterem Piecykiem. Nie był jedynym Ślązakiem po drugiej stronie Brynicy. Grali już tutaj Ryszard Krawiarz, Roman Strzałkowski, Reinhold Kosider oraz były golkiper Górnika Zabrze, Józef Machnik. W Sosnowcu znalazł się także gliwicki repatriant Franciszek Skiba. W tym miejscu wróćmy do Gałeczki. Tak zapamiętał go Jacek Walczyński, jeden z najstarszych kibiców Zagłębia, który już w latach 50-tych bywał na meczach swojego ukochanego klubu (wówczas Stali): – Kibice szybko polubili Gałeczkę. Charakterystyczna sylwetka, sympatyczny wyraz twarzy, nieco chrapliwy głos czyniły go rozpoznawalnym nie tylko na boisku, lecz także w sklepie czy na ulicach. I także za kierownicą nowoczesnego samochodu Fiat Simca, którym się poruszał. Lubili go także sprawozdawcy sportowi i komentatorzy Polskiej Kroniki Filmowej – wspomina pan Jacek.

W maju 1963 roku w Warszawie Polska wygrała w towarzyskim meczu z Grecją 4:0. Polska Kronika Filmowa jednoznacznie scharakteryzowała ten fragment sportowy: „Na Stadionie Dziesięciolecia Polska wygrała z Grecją 4:0. Gałeczka, nie udawaj Greka, wołali warszawscy kibice, toteż nic dziwnego, ze nasz czołowy napastnik strzelił dwie bramki”. Gdy ten fragment PKF wyświetlany był w najpopularniejszym sosnowieckim kinie „Muza”, ludzie wstali ze swoich foteli kinowych i klaskali na stojąco, oddając hołd napastnikowi Zagłębia.

Janek, odwróć się za siebie!

Z 98 ligowych bramek dwie zasługiwały na miano wyjątkowych, wręcz kuriozalnych. O jednej z nich, strzelonej Janowi Gomoli, Gałeczka mówi w osobnym wywiadzie, o drugiej opowiada były gracz Zagłębia Krzysztof Misiewicz:

– 29 sierpnia 1971 roku Zagłębie rozgrywało ligowy mecz z Legią Warszawa. W 28 minucie tego spotkania nieżyjący już prawoskrzydłowy sosnowiczan Józef Kowalczyk pociągnął akcję prawą stroną i posłał mocno bitą, półgórną centrę na „krotki słupek”. Strzegący wtedy bramki warszawian Jan Tomaszewski rzucił się natychmiast, żeby pewnie złapać piłkę. I niechybnie by mu się to udało, gdyby nie biegnący po przekątnej pola karnego Gałeczka, który przepięknym „szczupakiem” uprzedził przyszłego bohatera z Wembley i wpakował futbolówkę do bramki! Kiedy obaj podnosili się z murawy, zdezorientowany Tomaszewski spojrzał zdziwiony na Gałeczkę, którego wcześniej w ogóle nie zauważył w tej akcji i zapytał: – A gdzie jest piłka? Odwróć się za siebie, to ją znajdziesz w siatce – odpowiedział mu Gałeczka i spokojnie podążył w kierunku swoich kolegów z drużyny, aby odebrać zasłużone gratulacje.

Mistrz i jego uczeń

W historii Zagłębia nie ma bardziej utytułowanego człowieka, niż Gałeczka. Jako piłkarz i trener zdobył wszystkie cztery Puchary Polski. Do tego trzeba dorzucić trzy wicemistrzostwa Polski. Oczywiście, w tej kolekcji brakuje jednego trofeum – mistrzostwa kraju. – Już go nigdy nie zdobędę, ale wierzę, że kiedyś wywalczą go moi następcy – mówi rześki 80-latek.

Gdy Gałeczka powoli schodził z ligowego piedestału, w Zagłębiu debiutował Marek Jędras, mający za sobą występy w reprezentacji Polski juniorów. – W sezonie 1971/72 zagrałem 5 ostatnich meczów i załapałem się na ostatnie w historii klubu wicemistrzostwo Polski. W tamtym czasie nie miałem jeszcze 18 lat, a Gałeczka był dla mnie wielkim autorytetem, kapitanem tej drużyny. Później był moim trenerem i przyczynił się mocno do dwóch Pucharów Polski. Nie był typem kata, ale miał swoje zasady. Gdy raz zabalowaliśmy w nocy ma dyskotece, to na drugi dzień tak dostaliśmy w kość, że ledwo nogami powłóczyliśmy. Ale był sprawiedliwy dla wszystkich – tak wspomina go Jędras.

Gałeczka miał w Sosnowcu swojego ucznia. To Leszek Baczyński, prezes honorowy Zagłębia, który terminował u niego, jako młody, dobrze rokujący szkoleniowiec.

– Gdy Gałeczka wrócił z Francji, gdzie kończył karierę zawodniczą, był asystentem Teodora Wieczorka – opowiada Baczyński. – Często prowadził także zajęcia z drugą drużyną, w której ja grałem. I wtedy nawiązała się nić porozumienia. Wciągnął mnie do kadry pierwszej drużyny, w której byłem dwa lata. To on zauważył u mnie predyspozycje do pracy z młodzieżą, to dzięki niemu zacząłem studiować na katowickiej AWF. W 1986 roku, po spadku Zagłębia do drugiej ligi, trenerem po Jerzym Kopie został właśnie Gałeczka, który wziął mnie na swojego asystenta. Trzy lata później, 3 czerwca 1989 roku, dzień przed upadkiem komuny, jakim były pierwsze prawie wolne wybory, razem świętowaliśmy awans do pierwszej ligi, czyli obecnej ekstraklasy.

Szybko, po upadku komuny, górnicza „Solidarność” postanowiła pozbyć się garba w postaci piłkarzy i straciliśmy etaty w kopalniach. Klub został bez środków do życia. Gałeczka odczul tę sytuację bardzo boleśnie i w grudniu 89 roku zrezygnował z prowadzenia Zagłębia. To było jego oficjalne pożegnanie z klubem. Ale nasze kontakty trwają do dzisiaj, Józiu uczestniczy we wszystkich imprezach klubowych jako zasłużony senior klubu – dodaje na koniec Baczyński.

 

Na zdjęciu: Zagłębie przed meczem z Werderem Brema (1:0) w Nowym Jorku, który odbył się 02.08.1964 r. w Nowym Jorku w ramach rozgrywek Interligi Amerykańskiej.