Nigdy nie grał na remis

Machciński odpowiada krótko: „Jeszcze nie wiem”. Nagle, między jednym a drugim dymkiem z papierosa wziął do ręki serwetkę, na której wypisał 11 nazwisk. „Tak zagramy, możesz dać ten skład swojemu koledze” – powiedział do mnie. Jeden ze znajomych dziennikarzy z Manchesteru, który wykazał się największą cierpliwością, miał więc wiadomość dosłownie z pierwszej ręki, bo trener właśnie podjął decyzję. Jak zwykle – impulsywną, pod wpływem emocji raczej niż głębokiego namysłu i analizy. „Mamy w klubie nagranie ostatniego meczu Manchesteru, ale nawet go nie obejrzałem” – przyznał.

– „Tylko zawodnicy oglądali, będą przynajmniej wiedzieć, jak wygląda ten, którego mają kryć. Co mnie obchodzi, jak gra Manchester. Ważne, jak zagra Widzew”. Wcześniej, na przedmeczowej konferencji prasowej, rozbawił wszystkich propozycją, jaką złożył Davidowi Sextonowi: „Zagrajmy na remis. Bramkowy w Manchesterze, 0:0 w Łodzi”. Wygląda na to, że trenerzy się dogadali, bo takie właśnie rezultaty padły w tej konfrontacji…

Jednak w rzeczywistości nigdy nie grał na remis – zawsze stawką była cała pula. Na liście trenerów Widzewa Jacek Machciński zajmuje poczesne miejsce, na równi z Franciszkiem Smudą. Nikt nie osiągnął takich wyników, jak on, a o wyeliminowaniu Manchesteru United i Juventusu w jednym sezonie dzisiaj trudno nawet marzyć. Jego kariera trwała krótko, ale była intensywna. Zaczynał młodo – miał zaledwie 24 lata, gdy w 1972 roku został asystentem Leszka Jezierskiego w Widzewie, który wszedł właśnie do II ligi.

Był młodszy od większości zawodników tej drużyny, ale od razu – czującpoparcie szefa – narzucił im swój autorytet i nie dał sobie wejść na głowę różnym Chodakowskim, Harenom, Kostrzewińskim, Surlitom, a potem Bońkom, Rozborskim, Burzyńskim. Jezierski był od gadania, Machciński od roboty. Sam zresztą umiał grać w piłkę, choć po studiach i kontuzji kariery jako zawodnik nie zrobił. Był w słynnej łódzkiej drużynie młodzieżowej MKS Hala Sportowa, która gromadziła najzdolniejszych juniorów z całego okręgu, a jego trenerem był tam… Jezierski, którego rolę w ukształtowaniu go jako trenera podkreślał na każdym kroku. Obaj odeszli z Widzewa po pierwszym sezonie w ekstraklasie w 1976 roku i na chwilę ich drogi się rozeszły – Machciński poszedł „na swoje”, zostając pierwszym trenerem Concordii Piotrków. Tam szybko zraził do siebie wszystkich, burząc III-ligowy spokój. Pijanych zawodników z hukiem wyrzucał z treningów, a nieudolność działaczy, którzy nie byli w stanie zapewnić podstawowych warunków, kwitował słowami „będzie sianko, będzie granko”. Romans z Piotrkowem zakończył się dyscyplinarnym zwolnieniem i procesem przed sądem pracy, ale drużyna, już bez niego w końcówce, awansowała do II ligi.

W 1978 roku Leszek Jezierski zabrał go ze sobą do Chorzowa. Utrzymali ligę po „sensacyjnym” 4:2 z Widzewem w Łodzi w ostatniej kolejce, a w następnym sezonie rozpędem zdobyli mistrzowski tytuł. Z Chorzowa – już sam – wrócił triumfalnie do Widzewa, choć nie bez przeszkód. Bardzo wesoło było bowiem na zjeździe trenerów w styczniu 1979 roku w Katowicach. W myśl zasady „pierwszy w pracy, pierwszy w zabawie”, przesadził mocno w kontaktach ze „starszyzną” i nawet Jezierski nie zdołał go uspokoić. Gdy Widzew chciał go zaangażować, sprzeciwili się temu pomysłowi szef trenerów Ryszard Koncewicz i wpływowy w związku redaktor Jerzy Lechowski z „Piłki Nożnej”. Trzeba było wielu starań ze strony prezesa Widzewa Ludwika Sobolewskiego, by sprzeciw związku odblokować. Sobolewski wiedział, co robi i nie przeszkadzał mu „brak doświadczenia i naganne maniery”, jak PZPN uzasadniał odmowę przyznania licencji.

Wicemistrzostwo Polski w 1980 roku dało prawo gry o Puchar UEFA. Stąd właśnie mecze w Manchesterem, Juventusem, a potem z Ipswich. W Turynie o awansie przesądziły karne, których nie oglądał, obserwując tylko reakcję masażysty zespołu. Mecz z Ipswich zakończył się porażką 0:5 – słynny Bobby Robson, wówczas trener „mleczarzy” z Ipswich, nie zgodził się „grać na remis”. „Chodź, pójdziemy się przywitać z Robsonem” – zaproponował po treningu w przeddzień meczu, a podczas kurtuazyjnej rozmowy, którą tłumaczyłem, taka propozycja padła. Robson uśmiał się serdecznie i poklepał Jacka protekcjonalnie po plecach. Tak wściekłego Machcińskiego, jak po meczu w Ipswich, nie widziałem nigdy – jego kilkuminutowej tyrady do polskich dziennikarzy Anglikom nie trzeba było tłumaczyć. Zrozumieli wszystko z tonu głosu, intonacji, gestykulacji. Wysoka porażka upokorzyła go osobiście, zawiodła go drużyna, do której miał zaufanie i w którą wierzył. Jednak w rewanżu w Łodzi było 1:0, a tamten Ipswich to nie taki sam zespół, który w tym sezonie ma problemy z powrotem do II ligi, bo zdobył Puchar UEFA! Następny sezon to 22 kolejne mecze bez porażki w lidze i tytuł mistrzowski oraz… kłótnia z Ludwikiem Sobolewskim. „Odejdę z klubu!” – krzyczał Machciński po scysji z prezesem. „To odejdź” – spokojnie zakończył rozmowę Sobolewski.

Pamiętając o poprzednich sukcesach, broniący się przed spadkiem Ruch zaangażował go ponownie w roli „strażaka” na ostatnie mecze sezonu 1986/87. W przeddzień barażowego meczu z gdańską Lechią Machciński doznał zapaści i lekarz nie pozwolił mu na prowadzenie zespołu z ławki. Gdy już w czasie gry reporter telewizyjny rozmawiał z nim przy wylocie z tunelu prowadzącego na boisko, Janusz Jojko wrzucił sobie właśnie piłkę do bramki po niefortunnym zamachu. Coś takiego trudno było sobie nawet wyobrazić, jemu przyszło przeżyć to „na żywo”. Nie pozwolił potem Jojce pojechać z zespołem na rewanż, też zresztą przegrany, podobno już nigdy nie podał mu ręki. Opuścił Chorzów jako trener, który zdobył mistrzostwo i spadł z zespołem do II ligi po raz pierwszy w historii klubu. To był w zasadzie koniec jego trenerskiej kariery, bo następne próby powrotu na ławkę w różnych klubach były kompletnie nieudane.

A napatrzył się na piłkarskie ciemne sprawki, oj, napatrzył, a nawet brał w nich udział. W tamtych czasach nie było czystych – byli tylko bardziej lub mniej zaradni. Mówił na przykład głośno o tym, że tylko pierwszy derbowy mecz Widzewa z ŁKS w 1975 roku był grany na poważnie – w pozostałych wynik ustalano wcześniej. W Ruchu musiał przecież znać kulisy wspomnianego wyżej meczu z Widzewem, wiedział o torbie z pieniędzmi w chorzowskiej szatni podczas barażu z Lechią. Miał dość tego handlowania, o którym wszyscy wiedzieli, ale nikt nic nie robił. „Zawiesić rozgrywki na kilka lat, aż odejdzie obecne pokolenie piłkarzy i działaczy” – apelował publicznie.

Przy wszystkich swoich wadach i „nagannych manierach” był jednak trenerem wielkim. Umiał żyć z drużyną, traktował zawodników jak partnerów, nie zawracał im głowy taktyką, dawał pograć, licząc na ich wolę walki, kreatywność. Na pewno ma duży wkład w to, co zwykło się określać jako „widzewski charakter”, bo tak grała jego drużyna wtedy, gdy prowadził ją wspólnie z Jezierskim, a potem na swój rachunek. Dużo nie gadał. „Pokażcie teraz, cwaniaczki, co potraficie” – taka była z reguły konkluzja przedmeczowych odpraw. Wiedział, jak ważne jest odreagowanie stresu po meczu, pozwalał swoim zawodnikom na piwo i papierosy. W szatni oficjalnie wolno było palić, jego samego trudno było spotkać bez papierosa przyklejonego do kącika warg. Piłkarzom podobało się, że nie pękał przed nikim: starszymi trenerami, działaczami, „jednym palantem z telewizji”.

Jeszcze w latach dziewięćdziesiątych odsunął się od futbolu. Nie bywał na meczach, nie pokazywał się publicznie. Prowadził wraz z żoną sklep z militariami i galanterią w Łodzi. Trzy lata temu bardzo przeżył śmierć żony Urszuli – oboje znali się od siódmego roku życia. Zmarł 22 grudnia 2019 roku po – papierosy dały znać o sobie – kolejnym zapaleniu płuc, którego nie dało się powstrzymać. Jego pogrzeb odbędzie się w środę na łódzkim cmentarzy na Dołach.