Ocalić od zapomnienia. Jedyna, niepowtarzalna gra!

Gdybym miał jeszcze raz wybierać to wybrałbym hokej – deklaruje legenda stołecznej Legii, Włodzimierz Komorski.


Nie potrafiłem usiedzieć w domu i nawet mnie nie próbowano w nim zatrzymać. Sport to była naturalna rzecz i już jako chłopiec wiedziałem, że pozostanie ze mną na dłużej. Ba, będzie mi towarzyszył do końca życia. Może to zabrzmi trochę bałwochwalczo, ale smykałkę miałem do każdej dyscypliny. Jednak jedna wizyta z moim bratem Zbyszkiem na naturalnym lodowisku na kortach Legii tuż obok stadionu sprawiła, że zainteresowałem się hokejem i tkwię w nim po uszy po dzisiaj. Teraz z łezką w oku patrzę na zdjęcie drużyny chłopców, robiących zabawne figury przed fotoreporterem. Nigdy nie żałowałem, że wybrałem gonitwę za kauczukowym krążkiem, bo to była niezwykła przygoda – tak rozpoczyna swoje wspomnienia Włodzimierz Komorski, dwukrotny mistrz Polski z Legią Warszawa, reprezentant kraju i wbrew pozorom mający związki ze Śląskiem. Ale po kolei…

Kibicuję Filipowi

Filip Komorski, wnuk Włodzimierza, aktualny kapitan GKS-u Tychy i reprezentant kraju nie miał żadnego wyboru, choć mając geny po dziadku pewnie byłby równie dobry w innych dyscyplinach. Senior wiedział, że jego wnuk jest zaprogramowany na hokej, ale wszystko było kwestią czasu.

– Gdy wróciłem po wojażach w Austrii, zająłem się edukacją sportową Filipka – śmieje się senior rodu. – Mam w swoim przepastnym archiwum zdjęcia gdy Filip stawia pierwsze kroki na łyżwach saneczkowych. Podczas nauki były uparty, zadziorny i od razu pomyślałem, że geny ma po mnie (śmiech). Był pojętnym uczniem i szybko wskoczył w normalne łyżwy. W Damisie, a potem w UKHK Mazowsze ze Zbyszkiem Stajakiem prowadziliśmy zajęcia m.in. z moim Filipem, Mateuszem Bepierszczem czy Filipem Starzyńskim, dziś ważnymi postaciami nie tylko w drużynach ligowych. Trzeba mieć wiele cierpliwości i niezłomny charakter, by sprostać wszystkim problemom w codziennym treningu.

Jestem dumny, że Filip to wytrzymał, choć pewnie jakieś rozterki mu towarzyszyły. Robił stałe postępy z kolegami i potem awansował do reprezentacji młodzieżowej. Gdy byłem młodszy, jeździłem na mecze reprezentacyjne juniorów z udziałem Filipa. Potem z konieczności musiał przenieść się na Śląsk, bo klub w stolicy rozwiązano, ale mnie wcześniej uznano, nie wiedzieć dlaczego, za w klubie niepotrzebnego. Teraz oglądam Filipa w akcji za pośrednictwem internetu, rzadko w telewizji i od czasu do czasu wpadam do Tychów, gdy odwiedzam jego rodzinę. Pewnie teraz pojawię się w Tychach przy okazji gry o złoto (śmiech).

Młodzi hokeiści z Warszawy zgrupowania mieli zwykle w Krynicy. Na zdjęciu dziadek Włodzimierz z wnukiem Filipem, obecnie zawodnikiem GKS-u Tychy i reprezentacji. Fot. archiwum rodzinne

Staram się go nie oceniać, bo to przecież ukształtowany zawodnik. Przekazuję tylko moje spostrzeżenia, ale widzę, że je analizuje i w kolejnych występach stara się unikać potknięć. Cóż, nie mogę się wymądrzać, bo współczesna gra jest zdecydowanie inna od tej, w której uczestniczyłem. Jestem dumny z Filipka, zawsze będę tak o nim pieszczotliwie mówił, bo zawsze traktowałem i traktuję go jak syna, choć to mój wnuk. Teraz trzymam kciuki za niego oraz jego kolegów, by powiodło się reprezentacji, by znalazła się w elitarnym gronie i mógł zagrać przeciwko najlepszym zespołom świata. Miałem tę przyjemność, choć to był inne czasy i chciałbym by aktualna reprezentacja tego doświadczyła.

Mistrz na wodzie!

Dla obecnych sympatyków kauczukowego krążka to wręcz niewyobrażalna historia. W Katowicach na przełomie lat 50. i 60. poprzedniego stulecia (brzmi to strasznie!) działało kilka klubów hokejowych, z których rekrutowało się wielu reprezentantów kraju.

– W stolicy nie mieliśmy kilku klubów, ale mieliśmy dwie drużyny seniorskie w I i III lidze oraz juniorów – uśmiecha się nasz bohater. – Jako młokos, oczywiście, grałem w III lidze pod kierunkiem Stefana Ślusarczyka, który nosił ksywkę „Karabin”. On strasznie się wkurzał gdy ją słyszał, ale trenerem był dobrym i gdy poszedłem do wojska, dość szybko awansowałem do I-ligowej drużyny. Musiałem przejść przeszkolenie wojskowe, a moi przełożeni mieli różne pomysły. Pewnego dnia już jako skoszarowany wraz z kolegami znalazłem się w stanicy nad Wisłą. Mieliśmy spróbować jazdy na nartach wodnych. Usiadłem przy brzegu skromnie na ławce i obserwowałem poczynania moich kolegów. W końcu mój przełożony krzyknął do mnie-rekruta: twoja kolej. Zająłem pozycję, wydawało się dobrą, ale łódka ruszyła, a ja wyrżnąłem w wodę.

Oto najlepszy dowód, że pan Włodzimierz był wszechstronnie uzdolniony. Fot. archiwum rodzinne

Przymusowa kąpiel sprawiła, że szybko wyciągnąłem wnioski i już nie popełniłem tego samego błędu. Ugiąłem nogi, obniżyłem środek ciężkości i za kolejną próbą ruszyłem bez problemu do przodu. Cóż to była za frajda, a potem było coraz lepiej. Trenowaliśmy nad Wisłą czy na Zegrzu, ale wówczas nie wiedziałem, że sposobimy się do zawodów. W końcu zakomunikowano nam, że wystartujemy w mistrzostwach Polski w narciarstwie wodnym na jeziorze Pogoria. Tadeusz Ornatkiewicz, pamiętam to nazwisko, uchodził za zdecydowanego faworyta. Na treningach przed imprezą może było daleko od doskonałości, ale poprawnie. Jednak podczas zawodów płynnie pokonałem trasę i ku, mojemu zdziwieniu, zdobyłem złoty medal.

Hokeista okazał się najlepszym slalomistą w narciarstwie wodnym w I MP i to już w 1965 r. na trwale zostało zapisane kronikach obu dyscyplin. – A co miałem zrobić jako żołnierz; dostałem rozkaz pojechać na mistrzostwa to go wykonałem – dodaje rozbawionym głosem późniejszy reprezentant kraju. W rodzinie Komorskich nie tylko Włodzimierz był sportowcem, ale jego siostra Barbara grała w siatkówkę, wspomniany starszy brat Zbigniew też grał w hokeja, młodszy Roman również jako junior, ale potem zajął się sędziowaniem.

Mistrz i wyborowy strzelec

Komorski był dobrze wyszkolony technicznie, imponował przeglądem sytuacji i przestrzegał wszystkich rygorów taktycznych. Początkowo grał jako napastnik, a później, gdy zachodziła taka potrzeba, występował w obronie. W obu formacjach odgrywał ważną rolę. Z Legią zdobywał 2-krotnie mistrzostwo oraz wicemistrzostwo kraju. W sezonie 1966/67 był najlepszy w klasyfikacji kanadyjskiej – 55 pkt (29 goli+26). Przez kilka sezonów był jednym z najskuteczniejszych strzelców i nie schodził z podium w tej klasyfikacji.

– To były twarde ligowe boje i nie było zmiłuj się – wspomina nasz bohater. – Pamiętam, że nie lubiliśmy grać w Toruniu, bo rywale nie przebierali w środkach i czasami nie miało to wiele wspólnego z grą w hokeja. W Nowym Targu też nie było lekko, bo „Janosiki”, jak nazywaliśmy miejscowych, też mieli kije postawione na sztorc (śmiech). Jakoś sobie trzeba było radzić, ale sprytniejsi i zwinniejsi mieli nieco łatwiej. Trudno grało się w Janowie, bo to były charakterne chłopaki. Występowałem w ataku, jako środkowy, z Bronkiem Gosztyłą oraz Józiem Manowskim. Ta współpraca układała się perfekcyjnie, podawałem krążek do jednego lub drugiego i sunąłem za nimi. Czekałem jak rozwinie się sytuacja i czyhałem na krążek, by oddać strzał. Obaj byli wybornymi zawodnikami i nikt z nas nie miał kłopotów ze zdobywaniem goli.

Miłe spotkania

Legia nie była zbyt lubianym klubem i to nie tylko w hokeju, bo swój skład uzupełniała rekrutami z różnych stron kraju. Tak było w wielu dyscyplinach, ale w piłce i hokeju zwłaszcza. Potem trochę się to zmieniło, bo kopalnie chroniły swoje sportowe gwiazdy.

– To prawda, nie byłoby sukcesów klubowych, ale Ślązacy i nie tylko oni, mocno nas wspierali – nie ukrywa Włodzimierz Komorski. – Miło wspominam gdy do nas trafił Gerd „Gaguś” Langner (z Baildonu Katowice – przyp. red.), choć gdy graliśmy przeciwko sobie, to należał od twardych defensorów i trzeba było się mieć na baczności. A raz jak Ślązacy w naszym baraku wyprawili urodziny, to były one długo wspominane. Z kolei Henryk Reguła, obrońca najpierw Górnika, a potem GKS-u Katowice, też mnie próbował „przygwoździć” do bandy, ale byłem nieco szybszy, zwinniejszy i sprytniejszy. Trochę go to irytowało i się na mnie wkurzał. Unikałem takich starć, choć pewnie mnie kilka razy trafił. Z „Bocianem”, przepraszam z Andrzejem Tkaczem, poznaliśmy się na mistrzostwach Polski juniorów w Bydgoszczy. Tam „oszukałem” Andrzeja podczas rzutu karnego (śmiech) i od czasu do czasu przy okazji przypominałem mu tę sytuację. Andrzej przy takich okazjach mówił: ileż ty razy będziesz mi to przypominał?! Studiowałem w Katowicach i z Andrzejem oraz jego żoną byliśmy w dobrej komitywie; spędziłem z nimi sporo czasu. Mamy miłe wspomnienia…

Konkurencja w rodzinie

Włodzimierz wystąpił w reprezentacji 67 razy i zdobył 13 goli, zaś Filip 45 razy, ale strzelił 21 goli i nie jest to jego ostatnie słowo. Senior rodu debiutował 1 maca 1966 r. w wygranym meczu z Austrią 8:2 w Klagenfurcie.

– Szczerze, nie bardzo pamiętam i chyba mocno to przeżywałem, skoro „urwał” mi się film – otwiera nowy rozdział wspomnień. – Jednak ten reprezentacyjny okres dobrze wspominam, bo przecież wystąpiłem w pięciu turniejach mistrzowskich, w tym dwóch grupy A, czyli najsilniejszej. To było elitarne towarzystwo i rywalizowało w nim osiem bądź dziesięć drużyn. Teraz gra aż 16 zespołów. Występy przeciwko najlepszym to spore przeżycie, choć przegrywaliśmy wysoko.

Gdy zbliżał kres kariery sportowej Włodzimierz Komorski wyjechał do austriackiego EV Zeltweg.

– Chyba mnie protegował Wojciech Kaczorek do tego zespołu, bo on w nim występował i zostałem grającym trenerem – dodaje. – Tam sposobiłem się do tego fachu i wiele się nauczyłem. A potem wróciłem do kraju, odszedłem z wojska jako starszy sierżant, choć pewnie nie miałbym problemów z uzyskaniem szlifów oficerskich. Trzeba było tylko pójść na szkolenie, pewnie dostałbym w kość, a potem nominację. Odszedłem z wojska i zająłem się szkoleniem. A teraz jestem wiernym kibicem, choć hokej mocno się zmienił na przestrzeni tych lat. Kiedyś graliśmy na dwie formacje, a teraz są cztery i szybkie zmiany na lodzie. Ale gdybym miał jeszcze raz wybierać to wybrałbym hokej. To jedyna i niepowtarzalna gra.


Włodzimierz KOMORSKI – 6.08.1944 r. w Warszawie; zawodnik Legii (1960-77), później jej trener oraz EV Zeltweg (1979-81); absolwent katowickiej AWF. W lidze rozegrał 470 meczów i zdobył 223 gole; w reprezentacji 67 występów, 13 bramek. Sukcesy: 2 x mistrzostwo Polski (1964, 1967), 2 x wicemistrzostwo (1965, 1966). Pięć turniejów mistrzostw świata, w tym dwa w grupie A.


Na zdjęciu: Włodzimierz Komorski słynął z brawurowych szarż na bramkę rywali.

Fot. archiwum rodzinne