Od cudownego uzdrowienia do miana ikony

Kazimierz Szachnitowski 5 lutego obchodzi 70 urodziny,


Miano „Ikona GKS-u Tychy” od wielu lat należy do Kazimierza Szachnitowskiego. Zawodnik, który w koszulce z trójkolorowym trójkątem na piersiach rozegrał 311 ligowych spotkań i strzelił 101 goli, 5 lutego obchodzi 70. urodziny. To znakomita okazja do przypomnienia piłkarskiej sylwetki najlepszego strzelca w historii klubu i napastnika, który w 1976 roku wywalczył z tyskim zespołem wicemistrzostwo Polski, a następnie był trenerem zarówno pierwszej drużyny jak i grup młodzieżowych oraz działaczem, pełniąc między innymi funkcję sekretarza klubu.

– Dzisiaj patrząc na moje życie mogę powiedzieć, że niemal w całości wypełniła je piłka, ale niewiele brakowało, żebym w ogóle nie mógł być piłkarzem – wspomina Kazimierz Szachnitowski. – To było gdy chodziłem do pierwszej klasy szkoły podstawowej, a więc miałem wtedy 8 lat. Schodząc po schodach źle się poczułem. Usiadłem na studzience, a gdy próbowałem się podnieść to nie mogłem wstać, bo nie potrafiłem wyprostować nóg. Gdy siedząc udało mi się je wyprostować nie mogłem ich zgiąć.

Mama natychmiast zabrała mnie do Zielonej Góry do lekarza, który stwierdził, że mam próchnicę kości, a to się kwalifikuje do obcięcia nogi na wysokości biodra. Ostatecznie jednak wsadzono mnie do gipsu od szyi po kolana. Wtedy też pojechałem pociągiem odwieziony przez mamę do sanatorium w Otwocku. Tam byłem przez dwa lata i leczyłem się oraz miałem lekcje, bo nie mogę przecież powiedzieć, że chodziłem do szkoły. Przez dwa lata praktycznie byłem bowiem unieruchomiony. Gdy wreszcie skończyła się ta moja gehenna i ściągano mi gips to rozleciał się na drobne kawałki, a lekarz stwierdził, że w tej sytuacji nic nie da się już zrobić. Sprowadzono jednak profesora, specjalistę od chorób kości. On stwierdził, że spróbujemy.

Po tym całym leczeniu, gdy wyszedłem na podwórko mogłem się już cieszyć chodzeniem i z rówieśnikami, którzy też leczyli podobne choroby nawet próbowaliśmy biegać. Doszedłem wtedy do wniosku, że możemy rywalizować w skokach z łóżka na łóżko. Miałem jednak pecha, bo zahaczyłem o otwartą akurat szufladę. Walnąłem w nią i złamałem nogę. Gdy mama przyjechała zdziwiona zapytała co ja tak spokojnie leżę w łóżku? Odkryła kołdrę i zobaczyła nogę w gipsie, z którym znowu musiałem się zaprzyjaźnić na cztery tygodnie. To, że po tych wszystkich perypetiach zacząłem znowu normalnie biegać, grać w piłkę i że jestem kim jestem, mogę uznać za cud.

Po wyjściu z sanatorium, rok w rok, aż do skończenia 18. roku życia, jeździłem z mamą do Otwocka do profesora, który cały czas kontrolował moją chorobę. A gdy wszedłem już w pełnoletniość pojechałem sam i usłyszałem słowa, wtedy już ponad 80-letniego doświadczonego specjalisty: „To jest nieprawdopodobne, wszystkiego bym się spodziewał, ale nie tego”. A kiedy mu powiedziałem, że ja już gram zawodowo w piłkę nożną, zaskoczony był jeszcze bardziej i życzył mi po prostu powodzenia.

Człowiek ze Stali

Droga Kazimierza Szachnitowskiego na boisko nie była więc prosta i łatwa, ale bez wątpienia można stwierdzić, że piłka nożna ukształtowała jego życie.

– Piłkarską przygodę zaczynałem w swoim rodzinnym miasteczku Jasieniu w Lubuskiem – mówi Kazimierz Szachnitowski. – Tam był klub Stal, w którym starałem się pokazać swoje umiejętności w zespole juniorów, z którego trafiłem do Zastalu Zielona Góra i zagrałem w II lidze. Zanim jednak to nastąpiło sam spróbowałem wykonać pierwszy … krok. Miałem kuzynkę na Śląsku, a dokładniej w okolicach Bytomia więc przyjechałem do niej i zacząłem chodzić na treningi Szombierek i Polonii. Trwało to około dwóch tygodni. Te kluby nie były jednak zainteresowane moją grą, ale w międzyczasie przyszedł telegram od prezesa mojego macierzystego klubu Stali Jasień, że Zastal jest mną zainteresowany.

Wróciłem więc do domu, a następnie spotkałem się z działaczami w Zielonej Górze i bardzo szybko doszliśmy do porozumienia. Zastal jako reprezentant jednego z najsłabszych piłkarskich województw w Polsce został bowiem wtedy niejako z urzędu, przy zielonym stoliku z polecenia PZPN-u, przypisany do II ligi. Dlatego z całego województwa zaczęto do Zielonej Góry ściągać wyróżniających się zawodników. Znalazłem się w tej grupie i przystąpiliśmy do walki o utrzymanie na zapleczu ekstraklasy.

Niewiele, bo jednego punktu zabrakło, ale ostatecznie zajęliśmy 14. miejsce i spadliśmy. Ja już jednak w ostatnim meczu sezonu z Górnikiem Wojkowice nie zagrałem, bo działacze i trener sądzili, że skoro mam odejść to nie będę już walczył. Pomylił się bardzo, bo ja gdy wychodziłem na boisko zawsze chciałem wygrać, a beze mnie nasz zespół nie strzelił gola i bezbramkowy remis przesądził o naszej degradacji. Myślę, że gdybym zagrał w tym spotkaniu, a znałem już wtedy swoją wartość, to na 90 procent odnieślibyśmy zwycięstwo i zostalibyśmy w II lidze.

Narodziny „Ayali”

Degradacja Zastalu okazała się trampoliną dla przeskoku Kazimierza Szachnitowskiego do Tychów, które stały się nowym domem wychowanka Stali Jasień.

– Do drużyny wszedłem na obozie w Rybniku – dodaje Kazimierz Szachnitowski. – Trener Jerzy Nikiel, który mnie zauważył i chciał w swojej drużynie, traktował mnie jak tata, a koledzy z zespołu przyjęli mnie fantastycznie. Od razu było czuć, że to jest drużyna i dlatego na boisku też dawaliśmy sobie radę, grając z takimi potentatami jak Legia czy Wisła Kraków, a trzeba dodać, że w tych drużynach byli najlepsi piłkarze świata. Polscy piłkarze, którzy w 1974 roku sięgnęli po trzecie miejsce w mistrzostwach świata!

Tamten Mundial związał się też ze mną z tego powodu, że najsłynniejszy komentator telewizyjny tamtych lat Jan Ciszewski, komentując nasz mecz z Legią nazwał mnie Ayalą. Porównał mnie z racji długich włosów, jakie wtedy miałem, ale i także chyba trochę z racji moich umiejętności technicznych oraz dryblingu, do argentyńskiego napastnika Rubena Ayali, który grał wtedy przeciwko Polsce na Neckarstadionie w Stuttgarcie, gdzie „biało-czerwoni” wygrali 3:2 zaczynając marsz po medal. Zostałem więc na długie lata „Ayalą”, z tym, że to tyscy kibice jako pierwsi zaczęli tak o mnie mówić, a Ciszewski wykorzystał to i rozpropagował na całą Polskę. A ta charakterystyczna wtedy moja fryzura wzięły się stąd, że rywalizowałem z – dzisiaj już świętej pamięci żoną – o to kto będzie miał dłuższe włosy. A ponieważ zawsze chciałem wygrywać, to pokonałem ją, bo miałem 54-centymetrowe włosy, a ona o 2 centymetry krótsze.

W tej rywalizacji Ayala w porównaniu ze mną to był trampkarz (śmiech). A wracając do gry to mogę powiedzieć, że najbardziej w pamięci pozostały mi trzy spotkania. Pierwsze z Lechem Poznań, bo nim, 17 sierpnia 1974 roku, w obecności 15 tysięcy kibiców w Tychach, rozpoczynaliśmy grę w ekstraklasie remisując 1:1. Drugie było z Widzewem 25 września 1975 roku, bo strzelając jedynego gola meczu zapewniłem nam zwycięstwo, które dało drużynie wiarę, że możemy walczyć o mistrzostwa Polski. A to trzecie to starcie z Pogonią Szczecin 2 czerwca1976 roku, bo wtedy wygrywając 2:1 zostaliśmy wicemistrzami Polski. Wtedy jednak nie traktowaliśmy tego jako sukces, bo walczyliśmy o złoto. Na mecie mieliśmy tyle samo punktów co Stal Mielec i zadecydował bilans bramkowy, korzystniejszy dla mielczan. Żałowaliśmy, bo okazało się, że mistrz Polski zagrał wtedy w Pucharze Europy Mistrzów Krajowych z Realem Madryt.

Gol po sześćdziesiątce

Tyszanom pozostała gra w Pucharze UEFA i trafili na 1.FC Koeln, który też była światową marką z wielkimi piłkarzami w składzie.

– W Niemczech przegraliśmy 0:2, a w rewanżu na Stadionie Śląskim zremisowaliśmy 1:1 i pożegnaliśmy się z europejskimi stadionami – przypomina Kazimierz Szachnitowski. – W tamtych latach o wyjeździe do zagranicznego klubu można było pomyśleć dopiero po 30. Dlatego dopiero gdy miałem 30 lat i 4 miesiące, pojechałem do Finlandii, gdzie miałem przyjemność grać przez 5 lat w barwach Myllykosken Pallo.

Po powrocie do kraju grałem jeszcze w GKS-ie Tychy, a następnie byłem jego trenerem i prowadziłem drużyny młodzieżowe oraz jako grający trener pracowałem w okolicznych klubach z niższych klas: Górniku Wesoła, AKS-ie Mikołów, GTS-ie Bojszowy, MKS-ie Lędziny, Ogrodniku Cielmice, Sokole Zabrzeg, Leśniku Kobiór, LKS-ie Rudołtowice-Ćwiklice i LKS-ie Czarków. W Czarkowie 29 września 2013 roku, czyli w wieku 60 lat, 7 miesięcy i 24 dni, zagrałem swój ostatni mecz i strzeliłem ostatniego gola, wykorzystując rzut karny w meczu z LKS-em Łąka. Ponadto byłem działaczem tyskiego klubu oraz sędzią i udzielałem się w Wydziale Szkolenia Podokręgu Tychy pełniąc także funkcję Przewodniczącego.

Obecnie jestem Przewodniczącym Klubu Seniora Podokręgu Tychy, ale przede wszystkim jestem kibicem-emerytem i razem z kolegami z wicemistrzowskiej drużyny z 1976 roku oglądamy w roli VIP-ów mecze GKS-u Tychy, czekając na dzień, w którym nasi następcy awansują do ekstraklasy.


Na zdjęciu: Kazimierz Szachnitowski z synem Patrykiem z lewej i wnukiem Jakubem.

Fot. slzpn.pl/Dorota Dusik